Gdy wyjeżdżam do obcych krajów, staram się kupować kulinarne pisma. W większości różnią się one od naszych. I to znacznie. Po pierwsze – jakością zdjęć. Po drugie – nowatorskimi pomysłami. Za tym drugim idzie oczywiście szalejący konsumpcjonizm i globalizacja: wciąż nowe produkty z całego świata, nowe wzornictwo, a także – pomysły na nowe smaki. Ja to właśnie
kocham w kuchni. Że jest różnorodna. Bogata. Że przekazuje doświadczenia i tradycje z każdego zakątka kuli ziemskiej. Że zarazem kreuje to, czego jeszcze nie było. Że może być bałaganiarska lub wypracowana. Zawsze oddaje osobowość gotującego.
U nas z tym w prasie kuchennej – niestety – gorzej. Jeżeli już utalentowani szefowie kuchni przedstawiają coś ciekawego, to ich pomysłom towarzyszą takie zdjęcia, że odstręczają od zagłębiania się w przepisy. Ponadto odnoszę wrażenie, że niektóre z tych pomysłów wynikają raczej z gonitwy za oryginalnością niż z wykorzystywania w kuchni naturalnej fantazji, połączonej z rozumem. Ale to takie moje osobiste żale. Nie dotyczą oczywiście wszystkiego,
co spotykam na łamach rodzimych pism kulinarnych.
Gdy sama nie wyjeżdżam – mogę liczyć na najbliższych.
Właśnie niedawno Szymon był w Niemczech. Wybrał starannie pisma nie tylko kolorowe, ale wręcz artystyczne. Na szlachetnym wcale nie błyszczącym papierze, z wyjątkowo pięknymi zdjęciami i bardzo ciekawymi tek-stami. Zwierają same przepisy, ale i publikacje szerzej traktujące sprawy kuchenne. Zwłaszcza zaciekawiły mnie
to dotyczące nowinek. A konkretnie nowych produktów lub wykorzystania tych znanych, na nowe sposoby.
Co na pewno ugotuję? Risotto z fenkułem. Fenkuły można dostać i u nas. Niestety, te które widziałam ostatnio w moim potocznym „markecie”, były zwiędnięte i pożółkłe. Poszukam świeższych. A są to warzywa na godne
polecenia.
Po włosku nazywają się finocchio, po francusku fenouil, po angielsku fennel. A tak właściwie jest to po prostu koper włoski. Dobrze, że coraz bardziej znany i u nas, bo wędruje wraz z modą na kuchnię włoską. Pochodzi właśnie
z południa Europy. Z wyglądu przypomina dużą cebulę, ale ta bulwa, którą się je, to są mięsiste liście (wraz z zieloną nacią, podobną do chmurek koperku). Można go dusić, gotować, piec (nać pięknie zdobi potrawy i jest pyszna). Można zapiec z sosem białym lub serowym. Fenkuł z grilla (lub patelni grillowej) można podać tylko z sokiem z cytryny. Wreszcie: kroi się go w paseczki i je na surowo, jako sałatę. Ma charakterystyczny anyżkowy smak i – podobno – jest afrodyzjakiem, co nie znaczy, że warto go podawać wyłącznie na Walentynki (jakkolwiek może warto to sobie zakarbować w pamięci).
Za pismem niemieckim dopiszę jeszcze, że do fenkułu pasują: wzmiankowana cytryna, orzechy, także piniowe, z ziół: szałwia, z innych warzyw: awokado (owoc to czy warzywo?) oraz białe wino – o smaku raczej ziołowym i świeżym niż owocowym. Fenkuł z kolei można jeść z: mięsami właściwie wszystkich gatunków, z pomidorami, wreszcie jest klasycznym dodatkiem do ryb podawanych w kuchniach śródziemnomorskich.
Drugie pismo od Szymka jest poświęcone kuchni regionalnej (fajny pomysł). Tu znalazłam (oczywiście m.in.!) duży reportaż o właścicielach farmy wytwarzających ziemniaki w różnych gatunkach. Ich wyszczególnienie wzbudziło mój smutek i lekką zazdrość: jest ich 9. Wśród nich ziemniaki niebieskie, o których czytałam już wiele lat temu i na trop których u nas wciąż nie mogę wpaść (są ich tu dwie odmiany o nazwach Blauer Schwede, inaczej Blue Congo, oraz Blue Salad Potato, pochodzące ze Szkocji. Podaję nazwy, można sobie obejrzeć w Sieci. Szkoda, że nie na półkach naszych, jak to mówią, dobrych sklepów.