Pamiętamy pewnie wszyscy z dzieciństwa, my, dorośli, słodkie potrawy obiadowe lub kolacyjne. Lubiliście je? Ja tak. Teraz już tak nie jadam. Ale… czasami… Zwłaszcza gdy mam podać obiad mojej przeszło dziewięćdziesięcioletniej Mamie, wracam do klimatów z dawnych lat. Bo mocno starszym znów wraca ochota na takie delikatne przysmaczki. Dania dobrze się gryzą (co znowu jest ważne) i z ochotą są zjadane do końca. Przynajmniej u mnie w domu. Do tego ciepła herbata. I już. Robi się tak ciepło, że można wyjść na spacer nawet w tak zimne pierwsze dni wiosny, jakie mamy obecnie.
Podam dwie propozycje takich potraw. Nic odkrywczego; ale może trochę inaczej niż zwykle? Na początek tzw. tort naleśnikowy. Zapiekanka z naleśników z banalnym białym serem dobrze wygląda i smakuje. Bardzo lubię naleśniki smażyć i zwykle po jednym obiedzie kilka zostaje. Oto pomysł, jak je wykorzystać. Nie podaję dokładnych proporcji sera, bo w zasadzie są nieważne. Wykorzysta się tyle nadzienia, ile się zrobi i da. Naleśników też weźmiemy, ile mamy: najmniejsza sensowna porcja to chyba cztery.
Naleśniki zapiekane z serem po mojemu
kilka naleśników
masło lub olej do posmarowania naczynia
biały ser, najlepiej już zmielony
2–3 jajka
cukier (ksylitol)
rodzynki
ew. sok z cytryny, ekstrakt z wanilii, sok pomarańczowy itp.
szczypta soli
czekoladowa polewa lub gotowy sos
Jajka rozbić na żółtka i białka. Żółtka utrzeć z cukrem lub ksylitolem do białości (aż kryształki cukru znikną). Następnie dodawać ser i dodatki zapachowe. Białka ubić na pianę ze szczyptą soli, a następnie z łyżką cukru i ewentualnie sokiem z cytryny, dodawanym po trochu. Połączyć masę serową z białkami, dodając je małymi porcjami. Na końcu wrzucić rodzynki.
Formę do zapiekania nasmarować tłuszczem. Układać w niej naleśniki przekładając kremem.
Wstawić do piekarnika. Zapiekać pół godziny w 160 st. C. Pięć minut przed wyjęciem i podaniem polać czekoladowym sosem i zapiec.
Proste? Chyba bardzo. Jedna uwaga: po sporządzeniu masy z pianą i przełożeniu naleśniki trzeba od razu wstawić do piecyka. To chyba oczywiste, ale lepiej przypomnieć.
Druga potrawa z dzieciństwa to owoce w cieście. Zwykle są to jabłka, u nas w domu bardzo lubiane. Także ciasto do nich robi się „samo” i „na oko”. Bez podawania proporcji. Ale smażyć można nie tylko jabłka, tym razem podałam mandarynki. Muszą być delikatne, z cienkimi błonkami, nie przejrzałe i bez pestek. Kroimy je bardzo ostrym nożem zbierając sok, którym można po usmażeniu je skropić dla dodatkowego aromatu.
Mandarynki w cieście po mojemu
mandarynki dobrej jakości i nie za miękkie
na ciasto:
ok. szklanka mąki
po ok. ćwierć szklanki mleka i wody, najlepiej gazowanej
1–2 jajka
sól
olej do smażenia
syrop klonowy
Z podanych orientacyjnie składników porządzić dość gęste ciasto naleśnikowe. Mandarynki pokroić w plastry (jeżeli mają cienką i ładną skórkę, można ją zostawić). Każdy plasterek maczać w cieście i wrzucać na patelnię z rozgrzanym olejem. Wyjmować na papier kuchenny. Podawać polane syropem klonowym i ew. pozostałym sokiem z owoców.
Oba danka można podać jako deser po obiedzie podanym na zimno, np. w postaci sałatki. Zamiast sosu czekoladowego lub syropu klonowego można je potraktować po prostu cukrem zwykłym lub cukrem pudrem. A może którymś z sosów owocowych lub syropem z owoców? Jak lubimy i co mamy.
Ilustracją tych cokolwiek dziecinnych potraw niech będzie felieton o dziecinnym języku. Autor podpisany inicjałami J. Cz. w roku 1934 w „Kurierze Warszawskim” brawurowo wyśmiewał pewne zjawisko, które w języku codziennym jest obecne i dzisiaj. Nadużywanie zdrabniania bywa nie tylko humorystyczne, ale nieraz upiornie głupie. Te „pieniążki”, które mają udawać, że ktoś nie chce na nas zarobić, te „obiadki” czy „kolacyjki”, „wódeczki” itd., itp. Czy was nie złoszczą? Jeżeli tak, na pewno zadowoli was dzisiejszy przekaz z dawnej prasy. Ze smutną refleksją, że tyle mija, ale tego rodzaju nawyki są chyba wieczne. Ortografia się zmieniła (jak zwykle daję oryginalną), ale miłość rodaków do zdrabniania nie…
Gość zagraniczny, który ma w Polsce rodzinę, tudzież rożne interesy, zmuszony bywa co pewien czas kraj ojczysty odwiedzać. Poznając kraj własny nie narzeka, iż mieszka stale w jednej z wielkich stolic europejskich. Otóż ten rodak z zagranicy, człowiek dość żywego temperamentu, miewa stale podczas pobytu w Warszawie czy wogóle [tak było poprawnie] w Polsce, pewną zgryzotę, poniekąd w dziedzinie językowej.
Irytuje go – jak sam to nazywa – język kelnersko-restauracyjny. Zawsze, odwiedzając restauracje, bary czy kawiarnie wpada w fatalny humor. Niekiedy aż w furję. Chodzi o rzecz właściwie drobną, do której myśmy się już przyzwyczaili. O zdrobnianie i spieszczanie nazw potraw i napojów.
– Bo powiedz sam – tłomaczył mi ongi w kawiarni. Przychodzę z interesem i chce się posilić. Zbliża się kelner, stary byk i zaczyna:
– Kawka, czy herbatka? Do tego bułeczki z masełkiem, czy ciasteczka? Może keksik? Albo jajeczniczka ze świeżutkiem szczypióreczkiem?
Albo w restauracji. Rodak zagraniczny przychodzi głodny. A wiadomo, że Polak, gdy głodny, bywa zły. Łatwo się irytuje. Otóż znów podchodzi kelner:
– Szanowanie… pan dobrodziej wódeczkę, czy koniaczek? Zakąseczki jakie? Obiadek według menu, czy coś z karty? Jest znakomity chłodniczek z raczkami. Albo rosołek czy barszczyk? Szczupaczek albo świetny sandaczyk sauté z kaparkami i kartofelkami. Może kuropatewka z kompocikiem, boróweczkami…
I jeszcze:
– Piweczko, porterek czy dobre winko? Mamy przepyszne i bardzo taniutko. Kryzysowe ceny.
Na to rodak zagraniczny:
– Drogi panie starszy! Do cholerki z takim języczkiem. Proszę mi dać nie wódeczki a zwyczajnej wódki. Żadnych przekąseczek, tylko zwyczajnego śledzia. I nie obiadek, a obiad poprostu. A jeśli pan będzie wciąż bajał o polędwiczkach, kotlecikach, pulardkach, jabłuszkach w klarze czy gruszeczkach a la Cardinal – nie ręczę za siebie.
Tego rodzaju propagandę językową uprawiał ów rodak z zagranicy systematycznie we wszystkich kawiarniach, barach, cukierniach i restauracjach.
– Proszę cię – srożył się rodak – poco ta dziecinniada. Dla kogo? W jakim celu? To dobre przy karmieniu dzieci. Bardzo praktycznie bywa namawiać 6-letniego Zygmusia czy Wicusia lub Felusia, iż jeśli będzie grzeczny i zje kaszkę oraz bułeczkę z masełkiem – to dostanie później czekoladkę i kilka truskaweczek. Poco jednak ta pieszczotliwość w jadłodajniach? Mnie to doprowadza do nerwowego podniecenia. Koniecznie „wódeczka” czy „koniaczek”. Wolę już zgrubienie, wprowadzone, zdaje się, przez armję polską
i wóda zamiast wódeczka. Dzieci nie pijają zazwyczaj „wódeczki”, natomiast „wódę” chlubnie wlewają w siebie w dość pokaźnych ilościach zdrowe draby w armji i „w cywilu”.
Nie jestem pewny, czy ów rodak z zagranicy przyjechał na wspaniały zjazd Polaków z obcych krajów. Jeśli nie – może lepiej się stało. Jeszcze lepiej, jeżeli ów rodak nie bywa zapraszany podczas swego pobytu na przyjęcie o charakterze urzędowym, czy półurzędowym. Miałby on bowiem bardzo poważne zastrzeżenia, gdyby się przekonał, że ów zwany przez niego „język kelnersko-restauracyjny” zyskał sobie bez potrzeby prawo obywatelstwa w zwyczajach recepcyjno-urzędowych czy półurzędowych.
Zaprasza się zatem już niemal stale „na herbatkę” zamiast na „filiżankę herbaty”, na „czarną kawkę” i t. d. Maluczko, a będą zaproszenia na „obiadki” dyplomatyczne i w jadłospisie będziemy mieli i przekąseczki, kremik z pulardek, łososik z rusztku, kapłoniki z sałateczką i kompocikami, sorbeciki mrożone z bananiczykow, sereczki zagraniczne, kawunię z likiereczkiem i koniaczkiem it.d.
Ów język kelnersko-restauracyjny może mieć swe usprawiedliwienie, gdyż ma on powodzenie wśród gości nieco podchmielonych. Alkohol nieraz czyni człowieka dojrzałego podobnym do dziecka, czasami – do niemowlęcia. Wówczas różne spieszczenia koniaczków, wódeczek, kawiorków, rydzyków i piweczek są bardzo na miejscu. Ale poważne zaproszenie „na herbatkę” czy „kawkę” są mało poważne i niepotrzebne.
Ciekawostką tego tekstu jest także przedwojenne menu restauracyjne. Kto chce prowadzić lokal w starym stylu, niech poczyta… Te restauracyjne prawdziwie polskie dania wyobrażam sobie z nostalgią. Taka kuchnia musiała być prowadzona ze zdrowych produktów dobrej jakości.
A na zakończonko dodam jeszcze, że zdrabnianie wyszło poza restauracje i wcale nie złagodziło obyczajów. Przeciwnie popadło w jakąś dziwną symbiozę z językiem grubym i obyczajami, o którym się za czasów mojej młodości mawiało, iż są spod budki z piwem. Co tworzy przedziwną mieszankę zakłamania, którą zawsze warto piętnować. Niekoniecznie zajadając dziecinne naleśniczki.