Specjalna lektura na szarą beznadzieję jesiennej obecnie zimy. Tytuł: „Austerlitz”. Autor: W.G. Sebald. Niemiec, rocznik 1944. Podawał zawsze inicjały, imiona Winifred Georg uważał za „źle niemieckie”. Od roku 1966 mieszkał w Wielkiej Brytanii, wykładał na uniwersytecie i pisał. Zginął w 2001 w wypadku samochodowym.
Powieść rozpoczyna się obrazem Antwerpii, którą poznałam (bardzo lubię belgijskie miasta!), a konkretnie dworca w tym mieście, którego nie widziałam, niestety. (Obiecuję sobie, że ten dworzec obejrzę, na razie zachwycam się czarnobiałymi zdjęciami, integralną częścią książki). Na dworcu autor, a zarazem narrator powieści spotyka swego i jej bohatera: „niemal młodzieńczo [wyglądającego] mężczyznę o jasnych, dziwnie sfalowanych włosach”. Przypomina „niemieckiego bohatera Zygfryda, w filmie Langa”. Jest to rok 1967. Z narratorem i jego postacią będziemy szli w przód i tył czasu. Przemierzali też Europę. Nie zdradzę nic więcej ponad to, że bohater w tej wędrówce w czas i przestrzeń odkryje swoją tożsamość, sięgnie do zapomnianego dzieciństwa, a my, towarzysząc zarówno narratorowi, jak i Austerlitzowi – tytuł jest zarazem nazwiskiem – będziemy się dowiadywali wielu rzeczy o budowie historycznych twierdz, o historii miast, o gwiazdozbiorach i mgławicach, o obyczajowości i szkolnictwie w Anglii (!), o życiu duchowym pewnego pastora, o wielu innych krajach, przyrodzie, kulturze i wydarzeniach… Szczegół ilustrujący przemieszczanie się w czasie i przestrzeni – bilet, kapitel dworcowej kolumny, jakieś okno czy brama – uzyskują wyjątkowe, magiczne znaczenia. Jest w tej prozie coś ze świata Brunona Schulza. To nie wszystko. Jest w tej książce szczególnie zdefiniowany wiek XX. Już miniony. Pełen okrutnych treści, a zarazem przytulny, jak wspomnienie dzieciństwa. (W śmierci samego Sebalda w progu XXI wieku jest coś z symbolu).
Jednego żałuję, a właściwie dwóch rzeczy. Pierwsza, najważniejsza: że Austerlitz pochodzi z Pragi, z czeskiej Pragi, a nie na przykład z Krakowa (jak Sebald mógł pięknie opisać krakowski Kazimierz!). Druga rzecz to kuchnia. Nie ma w tej książce smaków. A szkoda. Na przykład bohater trafiając do Pragi, mógł, teoretycznie, wspomnieć jako smak dzieciństwa choćby potrawę ulubioną zwłaszcza przez dzieci: macebraj.
Aby brak uzupełnić, przepisuję przepis podany przez Rebekkę Wolf z domu Heinemann w „Kuchni koszernej. Podręczniku dla każdego żydowskiego domu…”, wydrukowanej w drukarni Jakóba [sic] Klepfisza w Warszawie przy Elektoralnej 17 w roku 1904. (Przy tej Elektoralnej, której czterdzieści lat później już nie było, a która wchodziła, parę lat przed zmieceniem z powierzchni świata, w skład warszawskiego getta).
Oto macebraj (Mace Braj, Brai, pisownia bardzo różna), które w książce ma nazwę po prostu: maca jajeczna.
„Macę oblewamy zimną wodą, kładziemy w gorący tłuszcz lub gorące masło, następnie oblewamy rozpuszczonemi jajkami, do których można dodać trochę soli i cukru. Tak przygotowaną macę przez chwilę smażymy przewracając na obie strony, następnie znów oblewamy jajkami, smażymy i obracamy, aż wszystkie jajka są na macy, która z obu stron nabiera pięknego jasno-brązowego koloru; w końcu posypujemy ją cukrem i cynamonem. Można w ten sposób na jedną macę użyć do 15 jajek, – czem więcej ich bierzemy, tem maca jest lepszą i grubszą”. Podobno jajka nie są tak niezdrowe, jak uważano do niedawna, ale pewne jest, że w tej ilości jeść ich codziennie nie damy rady!
Dlatego podaję przepis bardziej realny. Bierzemy dwa-trzy płatki macy, zalewamy wrzątkiem, aby rozmiękła, wykładamy na cedzak, aby woda zleciała, wrzucamy do miski, wbijamy dwa-trzy jajka, solimy, mieszamy i taki plaster wkładamy w rozgrzany na patelni olej. Na to można nalać pozostawione, rozmącone jajka. Obsmaża się z obu stron. Można podawać posypane cukrem i cynamonem.