Kto pamięta łażących po plaży lodziarzy w niby-białych kitlach, targających skrzynki z lodami i wołających: „Lody pingwin na śmietanie”? Ja pamiętam! I te lody na cienkich patyczkach. A w jednym z moich najdawniejszych wspomnień z dzieciństwa dostaję od mamy papierową złotówkę czy dwa złote i kupuję (sama!) loda w rożku. Miałam chyba trzy lata.
O lodach można pisać na sposoby różne. Historycznie – wywodząc ich dzieje od Rzymian i ich szalonych uczt, poprzez Medyceuszy, po to, jak lody się przyjęły w Polsce. Ciekawostkowo – jak się mroziło lody w czasach, gdy nie było lodówek. Konkretnie – podając zachowane w starych książkach i gazetach przepisy na rozmaite lodowe pyszności. Fakt, należały zawsze do deserów i wykwintnych, i najbardziej lubianych. Można je było podawać podczas skromnych obiadów codziennie i podczas wytwornych balów, rautów, uczt.
Dzisiaj opiszę lody jeszcze inaczej: troszkę z humorem. Piękną anegdotę z nimi w tle opisał Antoni Słonimski w „Alfabecie wspomnień”. Pod literą „G” znajdziemy postać Władysława Grabowskiego, aktora i wielkiego warszawskiego ekscentryka. Jak pisze Słonimski, „mówił stylem Pickwickowskiego pana Jingle”. A to już dobra rekomendacja, prawda? Wspomina pan Antoni: „Kiedyś latem w ogródku ‚Ziemiańskiej’ [nawiasem, lody i ciastka z niej reklamowano obficie w przedwojennej prasie, sloganami, niekiedy rymowanymi] siedziałem z Lechoniem, który jadł lody. Władzio przechodząc rzucił nam tylko dwa słowa: ‘Lody? Latem?’. Powtarzam to powiedzenie kilka razy w ciągu lata. Zwłaszcza tak upalnego, jak obecnie.
W tym roku nie tylko ze względu na żar z nieba bardzo bawię się wyrabianiem lodów. Nawet kupiliśmy maszynkę do ich kręcenia. Jest przy tym naprawdę sporo zabawy. Dawniej, przed wojną, lody trzeba było kręcić ręcznie. Dzisiaj do tego mamy urządzenia z silniczkami. No i silniczek kręci się u nas co dwa-trzy dni.
Na początek dwa starutkie, bo sprzed przeszło stu lat przepisy na lodowe specjały. Zapisuję je i dla siebie, bo tych jeszcze nie kręciłam. Ale mam zamiar. Znalazłam je w „Tygodniku Mód i Powieści”, ukazującym się już z podtytułem „Nasz Dom”, z roku 1912. Pisownia, jak zwykle, autentyku.
15—16 sztuk zupełnie dojrzałych moreli rozdzielić na połówki, wyjąć pestki i przetrzeć przez gięste [tak w oryginale!] sito — ubić 5 żółtek z 1/2 f. pudru, dodać pół kwarty reńskiego wina, przetarte morele, a w końcu pół kwarty słodkiej śmietanki dobrze ubitej — wymieszać wszystko razem starannie, włożyć w maszynkę od lodów i zamrażać, jak zwykle wszystkie lody — zaglądając do niej, i obierając z brzegów zamrażającą się masę.
1/4 [funta???] kawy najlepszej, sparzyć dwoma szklankami wody wrzącej. Kawę parzy się w woreczku płóciennym umieszczonym w wazie — 12 żółtek ubić z 1 f. cukru miałkiego — kwartę śmietanki zagotować z kawałkiem wanilii, i tą gorącą śmietanką sparzyć żółtka, ale trzeba w nie wlać trochę zimnej śmietanki, wlać kawę wymieszać to dobrze i niechaj masa ostygnie. Na kilka godzin przed podaniem ubić pół kwarty kremowej śmietanki, zmieszać z ową masą kawową, włożyć w puszkę z lodem i kręcić po kwadransie w ciągu godziny, obierając masę z brzegów puszki — czynność tę powtórzyć 3—4 razy, poczem kawa będzie gotowa i starczy na jakie 30 osób.
Takich wymyślnych lodowych cudów jeszcze nie wyrabiam. Dopiero się uczę sztuki dobierania składników we właściwych proporcjach, kręcenia, mrożenia. Dotąd korzystałam z przepisów dołączonych do maszynki i z książeczki, którą wypatrzyłam w księgarni (Shelly Kaldunski „Lody”). Jak się udały? Smakowo – wyborne, miałam natomiast drobne kłopoty związane z mrożeniem, a więc z ich konsystencją (najpierw za płynne, potem zbyt zmrożone). Sądzę jednak, że to kwestia wprawy i zachowywania proporcji z przepisów, zwłaszcza na początku. Jak zwykle w kuchni: procentuje doświadczenie..
Zacznę od lodów opisanych w instrukcji maszynki. Powiem jedno: były bardzo smaczne. No i miały smak egzotyki. Chociaż czy mango, a jeszcze bardziej banany to dla nas egzotyka? Chociaż pamiętam nieodległe czasy, gdy tak było. Podaję przepisy napisane własnymi słowami, ale proporcje zachowuję wiernie za książeczką. Nie jest w niej napisane, jaką wziąć śmietanę. Zastosowałam kremówkę.
Lody bananowe
banan wagi 75 g
115 ml mleka pełnego
55 ml śmietany
35 g cukru pudru
Obranego banana pokroić w plasterki i zemleć blenderem. Śmietanę lekko ubić. Zmieszać miąższ banana i śmietanę, rozetrzeć z mlekiem, cukrem waniliowym [nie podanym wśród składników; zastosowałam wanilię w proszku] i cukrem pudrem. Masę schłodzić w lodówce do 5–10 st. C., wlewać ją do włączonej maszynki do lodów. Lody wyrabiać zgodnie z instrukcją 20–30 min.
Lody z mango
90 miąższu owocu mango
90 ml mleka pełnego
50 ml śmietany
25 g cukru pudru
Mango odkroić od pestki, obrać ze skórki, zemleć w blenderze. Śmietanę lekko ubić. Miąższ mango zmieszać ze śmietaną, mlekiem, cukrem waniliowym [także go brak wśród składników] i cukrem pudrem. Dalej postępować, jak z lodami bananowymi.
A teraz lody z książeczki Shelly Kaldunski; opisuję je też własnymi słowami, zachowując proporcje. To także lody owocowe. Są szczególnie odświeżające. W sam raz na letni wieczór po upalnym dniu.
Lody borówkowo-lawendowe
30 g borówek amerykańskich
1,5 łyżeczki świeżych kwiatów lawendy lub 3/4 łyżeczki suszonych
skórka z 1 niepryskanej lub starannie umytej cytryny
80 ml soku z cytryny
Z żółtej skórki cytryny zeskrobać paseczki (bez białego miąższu). Cukier, kwiaty lawendy i paseczki skórek zalać w rondelku 125 ml wody. Zagotować, mieszać, aż cukier się rozpuści. Borówki zmiażdżyć widelcem, wrzucić do syropu, odstawić co najmniej na 5 minut [lepiej dłużej]. Mieszankę przecedzić przez gęste sitko. Borówkowy syrop wymieszać z sokiem cytrynowym. Ostudzić. Dalej postępować, jak w instrukcji maszynki do lodów. Zamrażając tradycyjnie wlać do foremek, autorka zaleca je mrozić co najmniej 4 godziny.
Lody brzoskwiniowe
3 dojrzałe brzoskwinie (ok. 500 g)
90 g drobnego cukru
2 łyżeczki soku z cytryny
40 ml śmietany kremówki
40 ml mleka pełnego
szczypta soli
Brzoskwinie obrać ze skórki (po zanurzeniu we wrzątku), przekroić, pestki usnąć. Miąższ pokroić, blenderem zemleć z cukrem, szczyptą soli, sokiem z cytryny oraz śmietanką i mlekiem. Lody mrozić, jak podano wyżej.
Na koniec znowu akcent humorystyczny. A właściwie historyczno-humorystyczny. Chociaż niektórym do śmiechu nie było! A tymi niektórymi byli właściciele przedwojennej wytwórni lodów Pingwin. Jak widać, zasłużona marka przetrwałą wojnę. Lody Pingwin na plaży w Międzyzdrojach na pewno roznoszono jeszcze we wczesnych latach 60.
W latach trzydziestych te właśnie lody weszły na polski rynek. Oczywiście, musiały się borykać z konkurencją. Ta rozpuściła miażdżące wówczas insynuacje, że właścicielami wytwórni są Żydzi. Dla niektórych był to dostateczny powód, by „Pingwiny” omijać szerokim łukiem. No i upadek firmy gotowy!
Właściciele próbowali ratować swoje „dobre” imię i przedstawiać swoje dopuszczalne, bo chrześcijańskie pochodzenie. Kampanię przeciwdziałającą „zniesławieniom” prowadzono na łamach pism narodowych. W oenerowskiej gazecie codziennej „ABC” z lata roku 1937 znalazłam taką odpowiedź dla zaniepokojonego czytelnika:
Antysemityzmem w niektórych środowiskach oddychano wtedy, jak powietrzem. Dzisiaj może to śmieszyć (no, mam nadzieję!), tak jak śmieszą humorystyczne ogłoszenia, które wyczytamy „W oparach absurdu” Juliana Tuwima i Antoniego Słonimskiego: „Żyd kupi spodnie” obok „Chrześcijanin sprzeda spodnie”, lub na odwrót. Ale wtedy do śmiechu nikomu nie było. Zwłaszcza tym, którzy sobie zdawali sprawę z tego, że Hitler stoi tuż za granicami. No i tym, którzy brali udział w walce polsko-żydowskiej, na razie ekonomicznej.
Do historii lodów Pingwin może jeszcze powrócę i przedstawię reportażyk przywołany w notce. Pingwiny reklamowano ostro w przedwojennej prasie. A kupowano je, bo były smaczne.
Pamiętam smak tych śmietankowych lodów na patyku i ich żółtawy kolor. Zdaje się, że już ich nie ma (kiedy zniknęły?). A na pewno nie przetrwała ich warszawska wytwórnia na Nowolipkach, jak i cała firma „Damara”, w „stu procentach chrześcijańska”.