Z bajki filmowej. Zdarzyło mi się ostatnio być w kinie. Nie wiem, czy ten film jeszcze gdzieś można obejrzeć. Teraz, niektóre, są wyświetlane przez kilka dni, a potem zapadają w jakąś czarną czeluść. No, chyba że można kupić potem na płytach. Dzieje się tak zwłaszcza z tymi, na które mam ochotę się wybrać. Jak nie zdążę – przepadają na lat kilka, do czasu, gdy pokaże je któraś z telewizji.
Tym razem, dzięki Jankowi, zdążyłam w ostatniej chwili i w moim ukochanym, znanym od …dziesięciu lat kinie „Kultura” (chodziłam tam na poranki!) obejrzałam film Wesa Andersona pt. „Grand Hotel Budapest”.
Wdzięczne kreacje aktorów (zapada w pamięć rola Ralpha Fiennesa, idealnego słodkiego łajdaka), grających tak, jakby się dobrze bawili (niektórych trudno rozpoznać!). Piękne pejzaże, stylowe wnętrza i kostiumy. No i sama fabuła bajki, dziejącej się w jakimś środkowoeuropejskim państwie o wdzięcznej nazwie Żubrowka. No, znaczy się Żubrówka. Choć nie ją kulinarnie opiszę.
Kto był na filmie, ten wie, jaki jest jego najmocniejszy kulinarny akcent. Pewien twór cukierniczy, będący zarazem rekwizytem, mającym wpływ na wydarzenia. To ciastko. Wyrób doskonały z cukierni niejakiego Mendla. Ciasteczka są pakowane w różowe pudełka i różowym samochodem wożone do różowego hotelu. Jego makieta przedstawiana w klasycznie górskim otoczeniu to ewidentne pendant do ciastka. Bez niego nie udałby się kluczowy zwrot akcji.
Wzorcowe ciasteczko wypieczono w cukierni w Görtlitz, gdzie kręcono część plenerów. Podobno na wygląd ciastka miał wpływ sam reżyser. Czy takie słodkości pasują stylem do epoki, do bajkowo odtworzonych czasów fin-de siecle’u? Tak. Wytwarzane z ciasta parzonego ptysie są jak najbardziej z ducha secesji. Ciasto wypiekając się tworzy nieregularne, okrągłe, falujące figury. Występuje w książkach kucharskich z epoki. Jest i we wcześniejszych, co może kiedyś opiszę. Ale wróćmy do cukierni Mendla. Spójrzmy, jakie ciasteczka wypieka jedna z bohaterek filmowej bajki, w której nie zabrakło szalonych pościgów, grozy, łez, śmiechu, no i oczywiście wielkiej miłości.
Nie jestem specjalistką od wypieków. Moje urodzinowe torty rozśmieszały nawet nieletnie dzieci. Ale były smaczne i zdrowe! Choć wyglądu eleganckiego na pewno nie miały. Ani zdolności, ani staranności, ani cierpliwości nie mam do dekorowania. No, ale ponieważ miały mnie odwiedzić wnuki, a film o Grand Hotelu Budapeszt mnie zainspirował, postanowiłam upiec bajkowe ciasteczka. Przypomniałam sobie przy tym, że ptysie wypiekałam dla moich dzieci; dwa razy nawet na zakończenie roku szkolnego u każdego. Zwykle te ciastka robiłam w czerwcu, aby wypełnić je bitą śmietaną i truskawkami. Dla porządku wspomnę, że w latach 70. i 80. były u nas modne ptysie wypełniane farszem wytrawnym, zwykle pieczarkami. Pozostańmy jednak przy tych na słodko.
Ciasto parzone, z którego ptysie się wypieka (i np. spody do karpatki), jest ciastem w smaku obojętnym, do jego przygotowania nie daje się cukru. Jest lekkie, a po upieczeniu się nieregularnie podnosi lub – gdy jest uformowane w kulki – wypełnia powietrzem. Jest jakby nadmuchane. A robi się je naprawdę bez trudu. Choć wymaga spełnienia jednej reguły: kolejnego dodawania jajek i dokładnego wcierania ich do masy masłowo-mącznej. Oto przepis, zachowany w moim stareńkim zeszycie z przepisami.
Ciasto parzone czyli ptysiowe
szklanka mąki
1/2 kostki masła
szklanka wody
4 duże jajka lub 5 małych
Wodę zagotować z masłem, wsypać mąkę i, trzymając garnek na ogniu, rozcierać ją, aż się zaparzy i utworzy lśniącą, jednolitą masę. Chwilę jeszcze mieszać. Odstawić. Co jakiś czas mieszać, aby masa się wystudziła.
Do przestudzonej masy dodawać kolejno po jednym jajku. Każde następne dodaje się po wtarciu w ciasto poprzedniego. Rękawem cukierniczym, szprycą lub po prostu dwiema łyżkami wykładać ciasto na papier do pieczenia lub blaszkę wysmarowaną masłem.
Piec 35 do 45 minut w 220 st. C. Przez pierwsze 20 minut nie otwierać piekarnika. Potem można otworzyć i ewentualnie ciastka odwrócić. Czas pieczenia zależy od wielkości kulek. Gdy piecze się różne ich rozmiary, mniejsze można wyjąć wcześniej, a większe dopiec.
Najlepiej upieczone ptysie powinny być lekkimi kulkami z pustym środkiem. Te gorzej upieczone mogą być w środku wilgotne. Po przekrojeniu można je na chwilę włożyć do piekarnika i obsuszyć. Przestudzone wypełnia się bitą śmietaną (jak ją przyrządzić, już w blogu podawałam). Kupiłam do niej specyfik nadający jej różowego koloru i truskawkowego smaku. Lepiej, oczywiście, połączyć śmietanę ze świeżymi roztartymi truskawkami. Ale trzeba je mieć. Ciastka polukrowałam kolorowymi i zapewne niezdrowymi lukrami: różowym, niebieskim i białym. Kto ma czas, może się zabawić w utarcie własnego zdrowszego lukru z cukru pudru i np. soku z cytryny. Zabarwienie go sokiem z buraka, szpinaku, czy czego tam jeszcze, zabierze kolejną porcję czasu. Lepiej wyjść z wnukami na spacer!
Po powrocie zaś rozgrzać gotowy lukier i pozwolić im na zdobienie własnoręcznie przygotowanych ptysiów. Będą miały bajkowe kolory, jak te z filmu Wesa Andersona. Z państwa o nazwie Żubrówka.