Wszystkie doświadczone gospodynie i ich dzieci wiedzą, że najlepszym czasem na robienie przetworów z owoców lub warzyw jest późne lato i potem prawie cała jesień. Ale i teraz, na wiosennym przednówku, można sobie półeczkę z domowymi wyrobami uzupełnić lub zapełnić ją po raz pierwszy w życiu. Jeśli się tylko ma czas. Satysfakcja gwarantowana. I wcale nie trzeba napełniać tysiąca słoików. Zadowolą nas trzy, cztery.
A zimowe przetwory robimy z cytrusów lub innych owoców egzotycznych. Wystarczy je przesmażyć z cukrem. W internecie, gdy szukałam sposobów na przetwory z grejpfruta, znalazłam powielany wiele razy jeden przepis. Przedstawia dżem z grejpfrutów zalewanych wodą i długo gotowanych razem z pestkami i białymi skórkami zawiniętymi w gazę, potem się je usuwa. Pewnie te pestki i skórki mają dodawać przetworowi goryczki, ale przecież sam miąższ grejpfrutów ma jej dużo. Długie gotowanie w wodzie także jakoś mi nie odpowiadało.
Wybrałam sposób prostszy. Najlepiej, gdy się ma cukier żelujący. Wtedy smażenie trwa kilka minut. Miałam jednak tylko zwykły. Zabawa potrwała więc dłużej. Najdłużej trwa obieranie owoców. Ale jak relaksuje! Do grejpfrutów dodałam pomarańcze i kiwi. Wszystko razem stworzyło bombę smakowo-witaminową. I bardzo ciekawie wygląda w słoiczkach.
Konfitura z grejpfrutów, kiwi i pomarańczy
4 grejpfruty
1 pomarańcza niepryskana lub dokładnie umyta
koszyczek kiwi
50 dag brązowego cukru z trzciny
syrop klonowy
ekstrakt wanilii
Grejpfruty obrać ze skórki. Cząstki wykroić ostrym nożem nad miską, aby zebrać wyciekający sok. Podobnie obrać pomarańczę, ale najpierw skroić z jej powierzchni skórkę (z odrobiną białego albedo). Kiwi obrać ze skórki i pokroić w plasterki.
Cząstki grejpfrutów i pomarańczy oraz sok uzyskany przy ich krojeniu zasypać cukrem, postawić na małym ogniu. Dodać pokrojoną w paski skórkę z pomarańczy. Mieszając gotować, aż cukier się rozpuści, a owoce będą przesmażone. Potrwa to z pół godziny.
Dorzucić plasterki kiwi i wanilię. Dosłodzić syropem klonowym. Smażyć wszystko kolejne pół godziny. Przetworem napełnić wyparzone słoiczki, zostawić na nakrętkach aż przetwór wystygnie.
Gdyby ktoś się zastanawiał, jak dawno w Polsce znano grejpfruty, poinformuję go, że od czasów przedwojennych. O ile pomarańcze były znane od wieku XVI (prawdopodobnie trafiły z Włoch), a upowszechniły się w wieku XVIII (hodowano je w pałacowych oranżeriach), o tyle grejpfruty nie były znane tak dawno. Na polskie stoły trafiły dopiero po pierwszej wojnie światowej, prawdopodobnie jako import z Anglii. Do Imperium Brytyjskiego należała wszak Palestyna, którą śmiało można nazwać zagłębiem cytrusowym. Stamtąd też sprowadzano do Polski pomarańcze i grejpfruty. Były bardzo drogie głównie dlatego, że obłożone takim wysokim cłem, jak towary luksusowe. Przez lata walczono o jego zniesienie. Udało się dokonać tego w połowie lat 30. Owoce były nadal droższe od krajowych, ale jednak już bardziej przystępne. Sięgano po nie wciąż jako po egzotyczne uzupełnienie diety. Jedzono je od święta, nie na co dzień. Oto, jak propagował je tygodnik dla nowoczesnych kobiet żydowskich „Ewa” z marca roku 1929; jak zwykle zachowuję pisownię oryginału.
Pomarańcze, niestety, należą u nas do luksusowych owoców, choć ze względu na swą obfitość witaminy i wielkie znaczenie lecznicze, powinnyby stać się owocem dostępnym dla każdego. W każdym razie pora obecna jest najtańszym sezonem pomarańczowym, za 70–80 groszy można kupować słodkie, choć niewielkie pomarańcze. Podaję tu parę przepisów, które przydadzą się w każdem gospodarstwie.
Marmelada pomarańczowa to przysmak, figurujący w jadłospisie codziennego śniadania każdego Anglika. Cena jej w handlu jest, niestety, zbyt wygórowana warto by u nas mogła być spożywana ze względu na własności pobudzające narządy trawienia i podniecające apetyt. Proszę zatem spróbować przygotować ją w domu wedle poniższych przepisów:
Sposób 1-szy
Dodatki:
1 gorzka pomarańcza (lub grape fruit),
1 1/2 słodkiej pomarańczy,
1 mała cytryna,
1 1/4 kilo cukru,
2 litry wody.
Owoce pokrajać drobniutko, a pestki oddzielnie zebrać w naczynie. Nalać na pestki 1/4 litra wrzącej wody, pozostałe 3/4 litra wody nalać na pokrajane owoce i zostawić tak wszystko na 24 godziny. Na drugi dzień, ugotować przy małym ogniu na miękko owoce. Wodę z pestek przecedzić przez gęste sitko i tą samą wodą znów nalać. Czynność tą powtórzyć 10–12 razy, aż będzie zupełnie klarowna i pozbawiona osadu galaretowatego. Tą [!] wodę wraz z 1 1/4 kila cukru dodać do gotującej się masy owocowej i wolno gotować przez 1 1/2 godziny, aż z wierzchu utworzy się skórka. Gotować w nieprzykrytem naczyniu.
Można obejść się bez grape fruit, lecz marmelada nie będzie miała smaku prawdziwej „Orange marmelade”.
Przepis drugi
Kwaśne, oczyszczone z pestek pomarańcze, zemleć wraz ze skórką przez maszynkę od mięsa. Na litr owoców 2 litry zimnej wody licząc, nalać nią pomarańcze i odstawić na przeciąg 4 do 5 godzin. Potem gotować przez 1 1/2 godziny i odstawić w zimnem miejscu. Na drugi dzień odważyć 1/2 kilo cukru na 1/2 kilo masy i znów gotować 1 1/2 godziny, aż skórka pomarańczy stanie się
klarowna i szklista. Po ostygnięciu nałożyć w szklany słoik.
Reklama, którą poprzedziłam tekst, pochodzi z innego przedwojennego tygodnika. Z bardzo popularnego pisma „Kino” z roku 1939. Opisywało podziwiane gwiazdy filmu, dawało wiele wywiadów i ploteczek, zamieszczało także – i to przydawało mu popularności – fotografie tych, którzy marzyli o filmowej karierze. Wspaniale się je dzisiaj ogląda; a może ktoś odnajdzie swojego przodka spragnionego sławy? Wiele ciekawych zdjęć ukazuje jednak ówczesnych celebrytów. Nie należeli do nich ludzie znani jedynie z tego, że są sławni. Musieli się czymś wyróżnić i zasłużyć. W roku 1937 znalazłam na przykład bardzo ciekawy wywiad, jakiego przez telefon tuż przed śmiercią Karol Szymanowski udzielił młodemu dziennikarzowi. Był nim Władysław Szlengel, dziennikarz, poeta i satyryk, publikujący utwory m.in. w lewicujących „Szpilkach” i w opiniotwórczej gazecie polskich Żydów „Nasz Przegląd”. Zginął w getcie warszawskim już podczas powstania, przed którym zdążył zebrać wiersze w tomik – wśród nich są gorzkie satyry – pod znamiennym tytułem „Co czytałem umarłym”.
W numerze z tego samego roku znalazłam ciekawą fotkę. Kilka lat potem, już w warszawskim getcie, w tych samych kręgach artystycznych co Szlengel obracały się piękne i młode tancerki z tego zdjęcia. Tygodnik „Kino” przed wojną chętnie je pokazywał. Były uczennicami słynnej warszawskiej szkoły tańca Ireny Prusickiej.
Rozszyfrujmy podpis. Tak, tak, na górze widzimy znaną po wojnie satyryczkę Stefanię Grodzieńską. Przed wojną rozpoczynała karierę jako „girlsa”, jak mawiano, tańcząca w popularnych kabaretach; co zresztą opisała we wspaniałych wspomnieniach. Tancerka z samego dołu to Franciszka Mannówna, podobno w getcie kolaborująca z Niemcami… Zginęła w Auschwitz. Przypisuje się jej słynną historię zastrzelenia oficera dokonującego selekcji na rampie czy w rozbieralni. Historię opisał Tadeusz Borowski w jednym z obozowych opowiadań. Czy się zdarzyła? Czy jej sprawczynią była piękna tancerka, napiętnowana zresztą za kolaborację w getcie? Tego zapewne się nigdy nie dowiemy. Ale możemy śladów szukać w starych gazetach w czasie, gdy nasze gorzkawe jak historia konfitury się smażą.