Na Dzień Kobiet i to Międzynarodowy

dnia

Tak jak w tytule brzmiała w PRL-u pełna nazwa 8 marca. Dziwne, że nie był to Dzień Kobiet Pracujących Zawodowo. Święto przetaczało się przecież głównie przez zakłady pracy! To tam wręczano kobietom po goździku i po prezencie (naprawdę gdzieniegdzie bywały to rajstopy, zwłaszcza w czasie, kiedy były dobrem na rynku rzadko obecnym). Ale spotykało się jednostki, które obchody usiłowały przenosić na grunt domowy, co zresztą propagandowo lansowano. Przykład tego pokazuje jeden z odcinków jednego z najpyszniejszych polskich seriali telewizyjnych – „Wojna domowa”. Wprawdzie chodzi w nim o Dzień Matki, ale Dzień Kobiet na gruncie domowym postrzegano wtedy podobnie. I próbowano stworzyć nową świecką tradycję świętowania, że zacytuję „Misia”, czyli film o przeszło dekady późniejszy.

Scenariusz serialu powstał z opowiadanek Marii Zientarowej (czyli Miry Michałowskiej: felietonistki i tłumaczki, w cywilu – żony dyplomaty, m.in. ambasadora Polski w USA), drukowanych w „Przekroju”. Niezapomniany klimat stworzyli: reżyser Jerzy Gruza i aktorzy w rozkwicie swych talentów – para Irena Kwiatkowska i Kazimierz Rudzki jako rodzice Pawła (czyli Krzysztofa Musiała, w cywilu syna jednego z moich ulubionych aktorów Tadeusza Janczara) oraz para ówczesnych wzorcowych inteligentów pracujących – Alina Janowska (imię zobowiązuje!) i Andrzej Szczepkowski. Serial nieco trącił myszką w chwili kręcenia, realia zmieniały się tak szybko, że autorzy – dla mnie wtedy stare zgredy – nie wszystko łapali z rzeczywistości. Ale ogólnie, bez czepiania się niektórych anachronizmów, serial bawił, bawi i bawić będzie. Zresztą anachronizmy, jak to z nimi bywa, czas zatarł, a konflikt „młodzi – starzy”, czyli wieczna wojna domowa, pozostał. Serial pokazuje także dość wiarygodny obraz życia w PRL-u, czyli w najweselszym baraku w obozie (jak nazywano oficjalnie: w obozie bratnich państw demokracji ludowej). Mnie dodatkowo rozczula oglądanie bliskiego mi osiedla przy ul. Senatorskiej (łącznie z wnętrzami!). Zauważyć się daje, że kiosk Ruchu do dziś – a to rzecz wcale nie częsta – pozostał w tym samym miejscu.

W domu serialowego Pawła panowie, czyli Paweł i jego ojciec, podjęli rytuał obchodów już od rana. Zaczęli do śniadania podanego do łóżka zmuszonej do pozostania w nim matce Pawła, czyli Irenie Kwiatkowskiej. Potem było jeszcze śmieszniej. Kto nie zna, niech obejrzy koniecznie!

A może sami (same?) skusimy się na odświętowanie Międzynarodowego Dnia Kobiet? W czasach, które opisuję, jego atrybutem był rachityczny goździk. W zakładzie pracy wręczał go przedstawiciel związków zawodowych. Innych kwiatów było jak na lekarstwo. A teraz nawet goździki mamy ładne. Przez wiele lat omijałam je szerokim łukiem, tak mi były obrzydzone, dzisiaj zaczęłam je kupować. Są to naprawdę śliczne kwiaty. A więc kupujemy efektowny bukiet goździków i przygotowujemy relaksacyjny koktajl. Do niego może coś upieczemy?

Wybrałam drink, który pięknie wygląda, nie jest słodki, ma za to szlachetną goryczkę. Swój piękny wygląd i tę goryczkę zawdzięcza głównemu składnikowi. Jest to Campari. W ślicznie wydanym w roku 1978 (oprac. graficzne Krzysztofa Dobrowolskiego) przewodniku po świecie alkoholi pt. „Od abboccato do żubrówki”, autor, Jan Cieślak, pisze o tym alkoholu, że jest to „znana włoska wódka [!] gorzka (aperitif), barwy czerwonobrązowej, aromatyzowana ziołami i skórką pomarańczową, produkowana w Mediolanie. Wchodzi w skład cocktailów Americano i Negroni oraz jest konsumowana bezpośrednio z lodem i wodą sodową, często przybrana kawałkiem skórki cytrynowej”. No i wszystko jasne. Tylko który z koktajli wybrać? Po pomoc sięgam do Roba Chirico, cytowanego przez mnie kilka razy autora sympatycznego przewodnika po koktajlach (tłum. A. Chomczyk, A. Ratajczyk). Podaję przepisy na oba koktajle. Do wyboru. Ale kolor mają jeden – intensywnie czerwony.

Americano

45 ml campari

45 ml słodkiego wermutu

zimna woda sodowa

plaster pomarańczy, cytryny lub limonki

Wlej campari oraz wermut na lód w szklance i dopełnij wodą sodową. Udekoruj plastrem pomarańczy, cytryny lub wody sodowej [wydawcy przytrafił
się śmieszny błąd, czyli limonki oczywiście!].

Jak pisze autor, barman i literat w jednym: „Receptura na Americano sięga przynajmniej roku 1861, kiedy koktajl ten serwowany był w barze Gaspare Campari w Mediolanie. Było to słynne miejsce spotkań takich sław, jak Giuseppe Verdi (1813–1901) czy Ernest Hemingway (1899–1961)”. Daty dostawiłam ja, aby było jasne, dlaczego obaj nie mogli się spotkać w żadnym barze, nawet tak szacownym. Ale wróćmy do opisu koktajlu. „Dopiero w czasach prohibicji, gdy Amerykanie zaczęli masowo odwiedzać Włochy, by zaspokoić swój apetyt na zakazane napoje alkoholowe, koktajl ten zaczął przeżywać prawdziwy rozkwit pod nazwą Americano lub American Highball”. Dalej cenna wskazówka: „W A View to a Kill Ian Fleming pisał: w kawiarniach należy zamawiać drinki, które trudno jest zepsuć. Dlatego Bond zawsze prosił o Americano”. Tu prostować nie muszę. Każdy wie, co zwykle zamawiał James Bond. O Americano prosił pewnie tam, gdzie nie miał zaufania do barmana.

Przejdźmy teraz do drugiego koktajlu. Rob Chirico pisze o nim: „ten włoski wielki brat Americano i daleki kuzyn Martini jest tak gorzki, że jego krytycy zarzekają się, że powinien on być przechowywany na półce z lekami. Fanatyczni miłośnicy rozkoszują się jego rumianym połyskiem i smakiem wykrzywiającym usta”. Hm. Połysk jest raczej rubinowy, a smak? Cóż, de gustibus non disputandum. Zobaczmy. Porównajmy. Dobierzmy do swojego smaku.

Negroni

30 ml ginu

30 ml słodkiego wermutu

30 ml campari

plasterek pomarańczy

Wlej gin, wermut i campari do uprzednio schłodzonej szklanki typu old-fashioned tumbler wypełnionej lodem, a następnie udekoruj plasterkiem pomarańczy.

Historia tego koktajlu notuje, że „powstał w latach 20. [XX wieku] we Florencji, kiedy to słynący ze swej ekstrawagancji hrabia i jednocześnie znany birbant, Camillo Negroni, poprosił o dodanie ginu do swego Americano. Inni powiadają, że ten drink, mieszany z wódką i ginem, istniał równie długo, co Americano. Firma Campari, sama niepewna jego pochodzenia, ostatecznie zadecydowała, że drink ten powinien być nazwany Negroni, aby nie mylić go z innymi koktajlami na bazie campari”.

Nie dojdziemy więc na sto procent, jak to było. Podam jeszcze tylko jedną radę autora: „Zamów Negroni, gdy masz ochotę na Americano, które zwaliłoby cię z nóg”. I jedną radę moją: nie wypijaj więcej niż jeden koktajl z Campari, niezależnie od jego mocy i nazwy. Goryczka już po dwóch może być męcząca. A więcej tych koktajli nawet sobie nie wyobrażam! Składniki naszego koktajlu widać na zdjęciu, słodki wermut (nie znoszę go!) zastąpiliśmy wytrawnym Martini. Proporcje można zaczerpnąć z przytoczonych recept. Jeden taki koktajl będzie pysznym akcentem dnia czy wieczoru, nawet gdy będzie całkowicie oderwany od obchodów MDK. Nie zapomnijmy o plasterku pomarańczy!

 A co podać do koktajlu? Rob Chirico proponuje różne smakołyki, na przykład „półmisek przystawek z szerokim wachlarzem zimnych słonych kawałków, marynowanych warzyw i serów”. Czyli typowe włoskie antipasti, a więc przekąski. Ale ja wolałam przełamać goryczkę smakiem słodkim. Ale nie za słodkim. Wypiekłam rogaliki z ciasta francuskiego.

Niedawno słuchałam w II programie PR kogoś recenzującego którąś z książek kucharskich. Ubolewał, że autorka korzysta nie z ciasta francuskiego własnoręcznie przyrządzonego, lecz z ciasta gotowego. A przecież, wedle niego, ciasto domowe byłoby lepsze i tańsze. Może i lepsze, i tańsze (nie podejmuję się wyliczać), ale tak mozolne w robocie, że… życzę jej owemu radiowemu recenzentowi! Choćby w Dzień Kobiet.

Aby wykazać, czym jest ciasto francuskie, posłużę się objaśnieniem Macieja E. Halbańskiego z „Leksykonu sztuki kulinarnej”. Już sam opis jest długi, a co dopiero praca nad tym ciastem:

Wykonanie tego ciasta należy do trudniejszych i pracochłonnych czynności, a polega na połączeniu dwóch części składowych: 1 gruntu, czyli ciasta sporządzonego z mąki, wody, jajek, niewielkiej ilości mleka i kwasu mlekowego, lub innego kwasu organicznego, oraz 2 – tłuszczu (masła lub margaryny) wymieszanego z mąką, w ilości 15% wagi tłuszczu. Grunt rozwałkowuje się w tzw. gwiazdę, której grubość środka powinna być o połowę mniejsza od uformowanej kostki tłuszczu wymieszanego z mąką, a 4 jej ramiona powinny mieć grubość 4-krotnie mniejszą niż środek. Pod dokładnym zawinięciu w kostkę tłuszczu w rozwałkowane w gwiazdę ciasto należy je rozwałkować do 1,5 cm, złożyć w czworo i zostawić na 30 minut do ochłodzenia. Czynność wałkowania i oziębiania należy powtórzyć 4-krotnie, aby wytworzyło się 256 warstw tłuszczu. Celem wałkowania poprzedzanego schładzaniem (leżakowaniem) jest spulchnienie i wytworzenia cienkich, nie rwących się warstw.

To nie koniec opisu. Do niego odsyłam recenzenta-mądralę. Gotowe ciasto francuskie jest dobrodziejstwem, z którego chętnie korzystam. Przyrządzając wypieki naprędce, wedle porad, „co zrobić, gdy goście przyszli, a niczego nie ma w domu”. Gdy jest schłodzone ciasto, za 20 minut postawimy na stole coś smacznego do herbaty albo… koktajlu.

Na przykład rogaliki. Ciasto kroi się w trójkąty, wypełnia farszem i zawija począwszy do najdłuższego boku trójkąta. Farsz musi być gęsty i nie za obfity, aby nie wypłynął. Ciasto zwijamy luźno, aby mogło się podnieść w sposób charakterystyczny dla ciasta francuskiego. Smarujemy rozbitym żółtkiem lub mlekiem dla ładnego kolorku. Twarożek, konfitura (bez soku), owoce mogą być tym nadzieniem. Oczywiście, takie ciasto można wypełnić farszem wytrawnym, a nie słodkim. Ale dzisiaj idzie o słodycz. Ma nieco złagodzić smak goryczki naszego koktajlu. No i osłodzić życie każdej kobiecie, ze szczególnym uwzględnieniem międzynarodowej.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s