Chociaż bardzo lubię, nie chodzę teraz często do kina. Może to kwestia wieku, ale już nie każda premiera przyciąga moją uwagę. Gdy zobaczyłam zapowiedź tego filmu, od razu poczułam, że chcę go zobaczyć. Po przejrzeniu kilku recenzji nieco się zachwiałam w tym postanowieniu, zastanawiałam się, czy z ekranu nie będzie wiało ambitną nudą. Gdy recenzenci piszą o „chłodnej grze aktorów”, gdy podkreślają „statyczną akcję”, „wielką kulturę aktorstwa” itd., itp., zaczynam podejrzewać, że film będzie dziełem, które usatysfakcjonuje ambitnych odbiorców kultury i sztuki, ale nie mnie. Do tych najambitniejszych nie należę, kieruję się wyłącznie własnym gustem. Ale nie podejmę się go opisywać, tak wiele rzeczy z różnych porządków lubię i nie lubię.
„Szpieg”, bo ten film zaliczyłam, zdecydowanie należy do rodzaju przeze mnie lubianego. Opisuje współdziałanie w ramach grupy (tu konkretnie: służb wywiadu, zwanych Cyrkiem, zajmujących się m.in. Czarną Magią, czyli najtajniejszymi akcjami), grę szpiegowską, wykorzystującą złe i dobre cechy charakterów, zagadki tych poszczególnych ludzkich typów, powiązania między ludźmi, ich kariery i życiowe wybory. Wszystko opowiedziane jest nie wprost. Tak więc dla każdego kinomana, który szuka wyrazistej akcji – w sposób niestrawny.
Na ogół sama nie lubię w kina czegoś, co nazywam smędzeniem, a ten film mógłby o nie zatrącać. Sama nie wiem, co sprawiło, że tak mnie zafascynował. Chyba połączenie kilku wyjątkowo zgranych elementów: 1. fabuły opartej o powieść speca wywiadu i autora znakomitych powieści na jego temat Johna le Carré; 2. powściągliwej gry aktorskiej, pokazującej specyfikę brytyjskich Służb w sposób bardzo nieefektowny, jakkolwiek potrafiący oddać potężne napięcia wewnętrzne, 3. znakomitych zdjęć (dałabym Hoyte van Hoytemowi, operatorowi, Oskara); kostiumów, a zwłaszcza rekwizytów w duchu epoki (co do pierwszych miałam kilka zastrzeżeń, ale może to znowu angielska specyfika stroju i noszenia się), 4. dobranej, ale nie nachalnej muzyki Alfredo Iglesiasa… pewnie wiele mogłabym wymieniać, ale nie piszę dokładnej recenzji!
Gra aktorów jest nie tylko tak powściągliwa, jak angielskie usposobienie, jest znakomita. Nie tylko tytułowy Gary Oldman i modny Colin Firth zachwycają, ale wszyscy aktorzy działający na równoległym planie, wielki John Hurt, znakomici Benedict Cumberbatch, Mark Strong i inni. Myślę, że to zasługa reżysera Tomasa Alfredsona (Oscar, Oscar!). Zwraca uwagę międzynarodowość realizatorów, co dało stylowy, angielski film („dzwoni jakiś prostak”, pada kwestia, gdy jeden z bohaterów przyjmuje „zmyłkowy” telefon od mechanika). Może to zresztą nie prawdziwa Brytania, tylko jakiś jej archetyp? Tak czy owak, bardzo smaczny w ogóle i szczególe.
Napomknę jeszcze tylko, że powieści tego autora jakoś dotąd mnie nie porywały, ale chyba do nich wrócę, w tym do będącej podstawą filmu pt. „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg”. Może się w nich rozczytam.
Czy w filmie są akcenty kulinarne? Janek, pewnie pochłonięty przyglądaniem się partii szachów, jaką są rozgrywki szpiegowskie (figury szachowe widzimy nieprzypadkowo), ich nie dostrzegł! Ale były. Po pierwsze, bohaterowie popijają i to niemało, whisky, gin, cienkie piwko; kopcąc przy tym ponad miarę, jak to bywało w tej epoce (te popielnice wypełnione petami). Po drugie, jeden z nich smaruje masłem cienką trójkątną grzankę (chrupie przy tym!) i pije do niej herbatę z filiżanki. Po trzecie, gdy akcja się przenosi do Budapesztu, szpieg grany przez Marka Stronga ze swym „kontaktem” spotka się w kawiarni. Dla zabicia czasu (zanim zacznie się zabijanie normalne…) tamten wspomina mu węgierską potrawę nazywaną pörkölt, jak mówi, lepszą od gulaszu. Co to jest? Niedawno opisywałam bogracs i jest to coś podobnego, w skrócie mówiąc – mięso duszone z lecso, czyli papryką podduszoną z pomidorami. W odróżnieniu od gulaszu (gulyas), który jest zupą i ma różne odmiany z różnymi dodatkami, m.in. z ziemniakami czy kapustą, pörkölt to mięso duszone bez tych dodatków. W filmie jest mowa o tym, że pörköltu się w Budapeszcie nie dostanie. Dlaczego? „Bo wszystkie świnie są w Moskwie”. Każdy, kto przeżył PRL dobrze rozumie tę kwestię, tyle że u nas by mówiono o kotlecie schabowym. Jakoś jakby banalniej, prawda?…
Film, niezależnie od wątków kulinarnych (przyznam, że ubogich, jakkolwiek nie całkiem nieobecnych), polecam wszystkim, którzy nie są absolutnymi fanami szybkiej akcji, ale lubią zagadki.
Jeszcze kwestia: czy to tylko rozrywka, czy można z treści wysnuć głębsze myśli? Moim zdaniem można: o działaniu w grupie i pułapkach z nim związanych, o własnych i cudzych słabych punktach, wreszcie o meandrach kariery w duchu przysłowia: raz pod wozem, raz na wozie. W sumie: krzepiąco. Każdego szpiega można zdemaskować, a wyautowani z pracy mogą wrócić na najwyższe stanowiska.
Nie daję sztandarowego dla filmu zdjęcia Gary’ego Oldmana z plakatu; znalazłam natomiast kadr z Jimem Prideaux (czyli Markiem Strongiem) w Budapeszcie – zaraz przeprowadzi dialog o porkolcie, który bardzo dużo go będzie kosztował…