Mimo że wielki cykl Prousta ukazywał się w zasadzie już po I wojnie światowej, a pisany był od roku 1909, opowiada właściwie o wieku XIX. A kto czyta jeszcze Prousta? Na pewno ja. Niedawno na pewnym spotkaniu towarzyskim wzbudziłam tym wyznaniem, sama nie wiem, więcej zdumienia czy podziwu. Chyba zdumienia połączonego z niedowierzaniem.
A ja od czasów licealnych kocham la recherche du temps perdue. Wtedy wypożyczałam, dzisiaj mam w swojej bibliotece. Żałuję tylko, że nie znam francuskiego i nie mogę czytać dzieła w oryginale. Ale z francuskim kulinarnym daje sobie radę.
W poprzednie lato po raz kolejny sięgnęłam na swoją półkę, aby odnaleźć wszystkie uwiecznione przez autora smaki Francji z jego epoki. Dosłownie. Smaki potraw. Jest ich wiele.
Proust nie ogranicza się wcale do najsłynniejszego francuskiego ciastka: madaleine czyli magdalenki podawanej z… no właśnie, w czym? Najpierw cytat: Od wielu lat z całego Combray wszystko, co nie było sceną i dramatem mego układania się do snu, nie istniało już dla mnie,
kiedy pewnego zimowego dnia, skoro wróciłem do domu, matka widząc, że mi jest zimno, namówiła mnie, abym się napił wbrew zwyczajowi trochę herbaty. A potem posłała po owe krótkie i pulchne ciasteczka zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowanej skorupie muszli. Co bohater-autor przeżywa podnosząc do ust rozmoczone w herbacie ciasteczko, przeczytajcie sami. Ja tylko chcę wyjaśnić, że nie pije herbaty (prawdziwi Francuzi do dzisiaj jej unikają, tu się pije kawę), ale ziółka. Ciastko rozmacza bowiem w tilleul, a więc naparze z kwiatów lipy. Także u nas podawanym przy przeziębieniach, na rozgrzanie (u nas z miodem). Dalej Proust opisuje, jak pięknie wyglądało parzenie owej herbatki, w epoce sprzed papierowych torebek. Zalane wrzątkiem wyschłe łodygi gięły się w fantastyczną siatkę, w której oczkach otwierały się blade kwiaty, jak gdyby je ułożył artysta, jak gdyby im dał najbardziej malownicze kształty.
Ten opis, który dla wielu czytelników internetu i co najwyżej notek w kolorowych magazynach (o tabloidach nie wspomnę), będzie nie do przebrnięcia, to właśnie ślad kultury dziewiętnastowiecznej. Epoki sprzed nie tylko komputerów, ale sprzed istnienia kina, telewizji, ba, właściwie sprzed powszechnej elektryfikacji.
Kto chce więc zapoznać się z wrażliwością przodków, z tym jak organizowali sobie czas, budowali dzień codzienny, niech sięgnie do Prousta. Moim zdaniem może być odtrutką na naszą epokę: pędu, braku zastanowienia i powiązanego z tym braku wrażliwości.
Odniesień do dawnego obyczaju, w tym także kultury kulinarnej jest u Prousta multum. Znajdziemy u niego niejedno całe obiadowe menu, znajdziemy wzmianki o poszczególnych potrawach (może tych, które lubił?), o winach, są opisy świąt, świadectwa kuchni domowej i hotelowej kuchni restauracyjnej. O wielkim świecie przyjęć książąt Guermantes czy wzbogaconej mieszczki, pani Verdurin nie wspomnę.
Ponieważ właśnie to lubię (a nie „lubię to”, jak chce Facebook), tak wielką przyjemność sprawił mi prezent z Paryża (Kasiu, Jasiu, dziękuję!!!). Pięknie wydana książka pt. „La cuisine selon Proust”. Wspaniałe (i stylowe)zdjęcia ilustrują wszystko chyba, co Proust opisuje. Bogate teksty nawiązują do kolejnych stron w poszczególnych księgach, które już rok temu zaznaczyłam sobie żółtymi karteczkami, na marginesach pisząc ołówkiem określenia francuskie (bardzo lubię porównywać kulinarny język oryginału z tłumaczeniem).
A na końcu są przepisy przywołanych przez Prousta potraw. Najpierw cytat, potem przepis na danie. Czy mają wszystkie wymienione przez Prousta specjały? Na pierwszy rzut oka wygląda, że tak. Sprawdzenie tego to zadanie na dłuuugie zimowe wieczory. Na razie widzę, że jest riz à l’impératrice. Czyli cesarzowej. W podziękowaniu za książkę zobowiązuję się moim kochanym dzieciom przyrządzić. I go opisać. Howgh.