84. wpis

Alina Kwapisz-Kulińska – 16/07/2011 2:18

Lektura starych gazet i czasopism bywa pozwala wyłuskiwać także rodzynki kulinarne (nomen omen). Na przykład w „Prosto z mostu” (nr 21 z 1939 roku) w reportażu z USA Aleksandra Piskora pt. „Zjednoczone Cygara”, znajdziemy przepis na cocktail, który śmiało można wypróbować i dziś. Ma oryginalną nazwę, podaną wersalikami:  OCHI CHERNYA COCKTAIL. W jego skład wchodzą: 3 parts French and Italian Vermouth, 3 parts Vodka, Twist of Lemon, 2 Black Olives. Zmówił go autor i spróbował. Oto jego wrażenia: Gdy kieliszek już stoi na stole, powoli i ostrożnie próbuję smak tajemniczego napoju. Coś znajomego: nie ulega żadnej wątpliwości, że to zwykły cocktail ,,Dry Martini”, który podają w każdej knajpie. Tylko zamiast jednej czarnej oliwki – dwie – jako symbol czarnych oczu. Wszyscy jednak piją i są zadowoleni.

My też, czytając opis przedwojennego Manhattanu: New York można oglądać z zachwytem lub bez zachwytu. Zasadniczo zaleca się oglądać z wyraźnymi objawami entuzjazmu – inaczej przybysz będzie posądzony przez tubylców o lokalny patriotyzm, jeśli nie wymyśli jakiejś okoliczności łagodzącej. Dla mnie to miasto było ogromną niespodzianką – okazało się, że znałem tylko jego kinematograficzne i literackie ujęcia, natomiast prawie nic nie wiedziałem o jego t. zw. prawdziwym obliczu”. Jakie ono było? Ograniczmy się tu do oblicza kulinarnego. Na przykład związanego z posiłkami: Członkowie rodziny spotykają się w domu tylko wieczorem – stąd też pochodzi rozluźnienie kontaktów między osobami sobie najbliższymi. Południowy posiłek, t. zw. lunch wszyscy – nie wyłączając dzieci w wieku szkolnym – spożywają w rozmaitych barach i restauracjach. Rzeczywiście – większą ilością lokali   gastronomicznych od New Yorku może poszczycić się tylko Tokio.

I dalej o specyfice amerykańskiej: Większość lekarstw spożywa się tak jak jedzenie – a jedzenie zasadniczo jest również pewnego rodzaju lekarstwem. Niemal na każdym rogu ulicy widnieją napisy „Drugs” – „zioła” – które wskazują na jeszcze jedno miejsce zaspokajania apetytu. Amerykańska apteka, dragstore, czyli sklep z ziołami, o której tak wiele wszyscy piszą, z nieznanych bliżej powodów stała się przedmiotem licznych drwin w całej Europie. Tymczasem jest to bardzo przyjemny zakład gastronomiczny, połączony z uniwersalnym magazynem

Co można w nim było kupić? Oto: Pewnego dnia w towarzystwie Henryka Czernego wstąpiłem do wielkiej apteki na rogu 51 ulicy i 7 avenue, aby zjeść 

drugie śniadanie. Befsztyk smakował nam doskonale, następnie zaś mieliśmy do wyboru różne desery i „witaminowe napoje”: kawę, herbatę lub kakao. Jedząc, kazałem zapakować kilka książek, które poprzednio wybrałem z półek obok bufetu – znalazłem tam doskonałe angielskie wydanie dzieł Platona, pomieszane z kryminalnymi powieściami. Następnie kupiłem parasol, budzik i wieczne pióro – nadaremnie namawiał mnie mój towarzysz do kupna nowoczesnego młynka do kawy, o pięknych liniach aerodynamicznych, i roweru. Natomiast sam wybrał dla siebie kilka walizek, podróżny kufer, nocne pantofle, a tylko dlatego nie kupił maszyny do pisania, ponieważ nie 

miała polskich znaków. Nie  mogliśmy jednak w newyorskiej aptece ogolić się – to jest możliwe dopiero w San Francisko. Jeśli do tego dodać, że wydział ściśle lekarski zwykle jest schowany tak doskonale, że nikomu nie psuje apetytu  – należy uznać aptekę amerykańską za jeden z najwspanialszych wynalazków. Już jej nazwa niejako gwarantuje pożyteczność i wartość leczniczą towaru, który się w niej sprzedaje. Dalej znalazło się miejsce na wyjaśnienie tytułu, pod którym opublikowano reportaż: Niektóre apteki weszły w kontakt z „Zjednoczonymi  Cygarami’” – w rezultacie ten napis opanował dosłownie wszystkie rogi ulic w New Yorku. Nie palę – nie mogę więc wydać opinii o wyrobach tytoniowych trustu o tak zachęcającej i frapującej nazwie. W tym nie ma żadnej przesady, ale gdy chodzę po mieście – chcę czy nie chcę – muszę co chwila oglądać neony i szyldy trustu, który wyprzedził i zaćmił inne konkurencyjne firmy. I oto ,,United Cigars” stało się niemal symbolem największego amerykańskiego miasta.

Na szczęście ta dominacja cygar przeminęła.

Frapujący cocktail dręczy autora. Zapytuje i odpowiada sobie: Kto pije ten cocktail? Młodzieńcy w marynarkach i dziewczyny w skromnych sukienkach, mężczyźni w smokingach i kobiety w wieczorowych tualetach, panowie we frakach i panie w pelerynach ze srebrnych lisów, gronostajów i innych zwierząt. Gdzie to obserwował? Nie był to lokal milionerów – zwyczajna, a raczej pretensjonalna, pseudoegzotyczna rosyjska restauracja na 57 ulicy obok koncertowej sali Carnegiego. Godzina jedenasta w nocy – koncert przed chwilą się skończył. Słuchacze opuścili salę – jedni pojechali do domu, drudzy do restauracyj lub nocnych klubów, część – dla wygody, wrażeń i prorosyjskich sympatyj – zaszła do „Russian Restaurant”.

Tajemnicą pozostanie, z jakiego powodu autor reportażu się znalazł w nocy u Rosjan. Może dla obserwacji? W karcie jakże znajome w Polsce, a egzotyczne i  tajemnicze dla Amerykanów nazwy! Główna atrakcja oczywiście ,,Vodka”  – potem może cocktail „Boyar”, a może ,,Volga”, a może „Katinka”?  Okazuje się że nic nie chcemy co by przypominało carską Rosję – wobec tego z pewnością  zgodzimy się na napój „Moscow” lub „Towarishch”? Też nie? Zgoda – przecież w spisie jest jeszcze jeden cocktail o nazwie, którą zna każdy – coś dobrego, a zarazem apolitycznego. To opisane wyżej „Ochi Chernya Cocktail”. Nie wspomina autor jak się zakończyła degustacja. Dla nas pozostał czar przedwojennego Nowego Jorku. Ciekawych wyjaśnień m.in. tego, kim jest Amerykanin, odsyłam do „Prosto z mostu”. W tekście obowiązkowe dla tego pisma akcenty antysemickie. Duch czas, który minął?

Dodaj komentarz