62. wpis, Gibraltar

Alina Kwapisz-Kulińska – 25/05/2011 9:59

Wybierając się do Gibraltaru trzeba wiedzieć, że opuszcza się Hiszpanię i jedzie się do starej, wesołej Anglii. Nie tylko policjanci na ulicach, czyli angielscy bobbies, o tym przypominają. Na szczęście ruch jest prawostronny, ale poza tym prawie wszystko inne − angielskie. W tym liczne puby. Można w nich zamówić, oczywiście o stosownej prze, przyzwoite angielskie śniadanie, można zjeść zwyczajną rybę z frytkami. Czyli fish and chips ze szklaneczką zimnego ale. Dorsz był w porządku, frytki od biedy ujdą, groszek z puszki. Szkoda tylko że nie było octu słodowego… No i jedliśmy z talerza, a nie z gazeyu czy papieru.

Po co zamawiać tak pospolitą potrawę? Może po to, aby mieć siły na zwiedzenie caaałego Gibraltaru (uroczy, międzynarodowy konglomerat, przy całej tej angielskości) − porcja była ogromna. A może po to, aby rychło wrócić do Hiszpanii. Jak kto chce.

Gdy się raczyliśmy naszą rybą, dobiegła nas nieoczekiwanie swojska melodia. Uliczny grajek-akordeonista zaintonował znaną m.in. z „Zakazanych piosenek” melodię: Na dworze jest mrok,
W pociągu jest tłok
Zaczyna się więc sielanka,
On objął ją w pół,
Ona gruba jak wół,
Pod paltem schowana rąbanka.
Teraz jest wojna,
Kto handluje ten żyje,
Jak sprzedam rąbankę, słoninę, kaszankę
To bimbru się też napiję.

Po oglądaniu gibraltarskiej płyty lotniska i kilku pomników mówiących o przeszłości tej skały, dumnie sterczącej z morza, było to wrażenie z rodzaju tych, których na pewno się nie zapomni.

Dodaj komentarz