Prawie po każdej wizycie na „moim” bazarze obok Hali Mirowskiej przynoszę do domu jakąś rybę. W mojej ulubionej rybnej budce mają wszystko (chyba), co sezonowe. Co świeże. Co smaczne. Na przykład zdecydowane w smaku świeże makrele.
Są ulubioną rybą Anglików. U nas mają mniejsze wzięcie, a niektórzy, jeżeli w ogóle, znają tylko makrele wędzone. A świeżych nie trzeba się przecież bać. Są w porównaniu z innymi rybami tanie. Prawie nie mają ości. Łatwo je grillować (klasyka!), piec, smażyć. Jak sprawdziłam, w blogu we wrześniu pokazywałam makrele z kurkami. Teraz będzie jazda jeszcze bardziej ostra. Przyrządziłam makrele z winogronami. Właśnie i na nie się kończy sezon. Chociaż w dzisiejszej dobie – zwykle kosztem smaku – każdy owoc czy warzywo można dostać o dowolnej porze roku. Jakoś sezony się pogubiły, a wraz z nimi nasz smak, a być może nawet i stosunek do codzienności.
Makrele smażone z winogronami po mojemu
makrele sfiletowane
szynka dojrzewająca (prosciutto, serrano lub inna)
winogrona różowe, przepołowione, oczyszczone z pestek
świeży tymianek
oliwa do smażenia
czarny pieprz z młynka
Filety oczyścić (np. z resztek ości czy płetw), obmyć, osuszyć. Każdy owinąć w jeden lub dwa plasterki szynki cieniutko skrojonej i spiąć je wykałaczkami. Pod każdy plasterek szynki wsunąć gałązkę tymianku.
Na patelni rozgrzać oliwę. Filety z szynką ułożyć skórką ryby do dołu. Smażyć kilka minut. Gdy lekko się zrumienią, odwrócić je drugą stronę. Dorzucić winogrona, popieprzyć. Ryby smażyć znowu kilka minut, winogrona przemieszać. Posypać świeżym tymiankiem, podawać wprost z patelni, gorące.
Oryginalny smak całego obiadu podkreśliłam jeszcze bardziej: do winogronowych makreli podałam słodko-kwaśną dynię. Jej pochodząca z rodzynek słodycz i kwaskowy smak soku z granatów przykryły wyrazisty smak makreli. Nabrał nowego wyrazu. Nie zdominował dania, był tylko jednym z jego akcentów.
A na dynię wszak jeszcze czas! Niektórzy mają pozostałości Halloweenowe, niektórzy może się skuszą na kupienie któregoś z licznych gatunków tego warzywa. Coraz bardziej docenianego w naszej współczesnej kuchni. Dawniej było bardziej znane (dla mojej babcia to była „bania”, pyszna z marynaty, ale i używana do zupy). Potem przestało być modne. Ale moda wraca. Z rozmaitością gatunków, jakiej nigdy nie było. Obrazuje ją galeria dyń wystawionych na sprzedaż wczesną jesienią. Oczywiście pod Halą Mirowską.
Teraz kupimy dynie ze stoiska. Dostaniemy takie już pokrojone w wygodne kawałki. A nawet oczyszczone! Są przy tym gatunki, które mają skórki na tyle miękkie, by nie trzeba było ich zdejmować. Są podobno i takie, które można jeść na surowo. I jest prawie jak w raju…
Moją dynię obrałam, oczyściłam z pestek, pokroiłam na paski i… Proszę poczytać.
Dynia z rodzynkami po mojemu
kawałek dyni
duże rodzynki (tzw. królewskie)
oliwa
melasa z granatów
czarna sól hawajska
Dynię pokroić w wąskie cząstki. Posypać solą, skropić oliwą i syropem z granatów. Posypać rodzynkami. Wstawić do piekarnika, piec 15–20 minut, aż kawałki zmiękną. W połowie pieczenia rodzynki przemieszać. Podawać na gorąco lub po przestudzeniu.
Jak z mojego bloga widać, otoczenie Hali Mirowskiej, jak każdy porządny bazar, jest dostawcą dóbr wszelakich. Mają tu wszystko, czym dysponują czasy. W smutnych latach 80. przychodziłam tu po marchew, ziemniaki, jabłka. (Cielęcinę do domu przynosiła nam tzw. baba; nawiasem bardzo miła pani, która całowała mnie prawie po rękach, gdy jej dałam kartki na papierosy, bez których jej „chłop dostawał wariacji”). Daleko odeszliśmy od tych czasów, gdy między ubogimi budkami błądziło się w błocie, ziemniaki i marchew kupowało oblepione ziemią, a pomidorów czy owoców nie można było samemu wybierać. Nad kurami w pierzu nie będę się rozwodzić, choć i takie można było spotkać.
Teraz przeczytałam, że na początek ma być remontowana jedna z dwóch tutejszych hal – dawna Hala Gwardii. W bardzo zdegradowanej mieścił się ostatnio MarcPol, który właśnie przestał istnieć. Ma być tak pięknie, jak było, gdy obie hale oddano do użytku podwarszawskim handlowcom i warszawskim gospodyniom. Kiedy to było?
O planach budowy hal przeczytałam w „Kurierze Warszawskim” z roku 1878. Może kogoś, zwłaszcza z robiących tu także zakupy, zainteresuje to, jak obie wspaniałe budowle powstawały. W tym tekście pisano o wielkich planach. I dało się je zrealizować! Obie hale, choć wymagające dogłębnego remontu i niekiedy oszpecone współczesną przebudową, teraz czekają na swoje lepsze czasy. Jak zwykle, tekst w pisowni oryginału.
Nieodpowiednie urządzenie i obecny stan głównego rynku targowego za Żelazną bramą, oddawna już zwracały na siebie uwagę. Zastawiony brudnemi budami skleconemi z desek lub odkrytych straganów, raził z jednej strony zmysł estetyczny; z drugiej, co jeszcze podobno ważniejsze, zważywszy położenie jego w centrum miasta, zarażał powietrze szkodliwemi miazmami. Sprzedawane tutaj li pod przykryciem nieba produkty spożywcze, wystawione na wszelkie zmiany powietrza mogą iście trujących nabierać pierwiastków.
– Letni nasz salon – ogród Saski – wiele traci na tem sąsiedztwie jarmarcznych bud, już i małej mieściny niegodnych. To też zarząd miasta, który rzeczywiście wiele zrobił nawet dla podrzędnych i odleglejszych placów i targowisk publicznych, od roku gorliwie zajął się sprawą nowego, odpowiedniejszego urządzenia targu za Żelazną bramą.
W tym celu zaprojektowaną została budowa bazaru centralnego – a nawet plany i kosztorysy już podobno władzy wyższej przedstawione zostały. Według nich – budynek bazaru stanąłby w równej prawie linii z ulicami Graniczną i Żabią. Gmach lekki, złożony z 2-ch oddzielnych pawilonów połączonych krytą galerją – występuje bardzo estetycznie.
Przedstawia on szereg kolumn cynkowych, pokrytych dachem cynkowym, pola zaś między kolumnami wypełniają sztory z grubego szkła. W każdym z pawilonów znajduje się po 250 sklepów, oprócz tego galerja kryta oddanaby była wieśniakom przybywającym z nabiałem na targ.
Urządzenie wewnętrzne byłoby zastosowane do wymagań estetycznych i sanitarnych. Podłogi asfaltowe, wodociąg, oświetlenie gazowe; do odprowadzania zaś nieczystości, kanały podziemne.
Według obliczeń technicznych, wybudowanie bazaru i jego wewnętrzne urządzenie obliczone zostało na rs. 450,000.
Jakkolwiek suma ta względnie do budżetu naszego miasta bardzo znaczna, to jednak rozłożona na lat parę, przy pomocy czasowej pożyczki z kapitału budowlanego (wynoszącego obecnie w Banku Polskim przeszło 600,000 rs.), nie byłaby niezwalczoną przeszkodą do przeprowadzenia w czyn wspomnianego…?
Czy i kiedy obie hale wrócą do pierwotnego wyglądu? Pewnie kiedyś to nastąpi. Będą ozdobą tej części miasta. Oby tylko zachowały swój niepowtarzalny warszawski koloryt i styl. Cięty język i uprzejmość (dawniej różnie bywało, teraz na ogół!) sprzedających. Bezceremonialność w stosunkach: sprzedający–kupujący. Przystępne ceny (choć z tym też, oczywiście, różnie). Bogatą ofertę handlową. Brak zadęcia, który niestety podobno dotknęło oddane właśnie do użytku Koszyki. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie cieszę się, że zniknął ponurawy klimat i zapach straszliwych lat 80. minionego wieku. Zakupy w bazarowych budkach dla mnie są czystą przyjemnością. Jedyne co mi wadzi, to tłok. Bo ten bazar wciąż jest tłumnie odwiedzany. I niech tak zostanie.