Są tacy, którzy się od nich uzależnili. Są tacy, którzy ją po prostu lubią. Chyba nie ma takich, którzy tej czy innej jej odmiany nie biorą do ust; no, chyba że mają po niej migrenę lub ich uczula. I nie ma bez niej współczesnych słodkości i deserów. A czy wszyscy wiedzą, skąd się czekolada wzięła?
Z Ameryki Południowej. Nazwę dzisiaj nam znaną nadał drzewu kakaowca w roku 1737 szwedzki przyrodnik i systematyk Karol Linneusz; nazwał je po łacinie, lecz z greckiego – Theobroma cacao, w której pierwszy wyraz oznacza „napój bogów”.
Czekolada uzyskiwana z ziaren kakaowca była świętym napojem Azteków. Łączy się ją z kultem Xochiquetzal, bogini Ziemi i Księżyca, miłości, zabawy oraz tańców, siostry boga kukurydzy, żony boga deszczu. Według innej azteckiej legendy bóg Quetzacoatl był ogrodnikiem raju, w którym uprawiał cacahuaquahilt, drzewo, z którego nasion gotowano czekoladę. Była napojem zarezerwowanym dla arystokratów. Przyprawiano ją dodatkiem sproszkowanych papryczek chili. Od wypicia takiego napoju podobno arystokraci azteccy zaczynali dzień. I dzisiaj czekolada z chili zachwyca! W blogu kiedyś ją już opisywałam.
Majowie z kolei wierzyli, że owoce kakaowca mają moc magiczną, a napój z nich symbolizuje krew. Dlatego kapłani używali go przy okazji ceremonii religijnych. Tak czy owak, oni też łączyli czekoladę i chili – w napoju chicahuatl, zarezerwowanym dla bogaczy oraz kapłanów. Wypijali go na zimno, był pożywny, bo zagęszczany mączką kukurydzianą. Cukru do niego nie dodawano.
Już nazwa wskazuje na pochodzenie z któregoś z języków rdzennych mieszkańców Meksyku. Naukowcy się spierają: Azteków czy Majów. Po tzw. odkryciu Ameryki, czyli brutalnym jej podboju przez Hiszpanów, czekolada trafiła do Europy. Izabela Allende pisze, że Cortez, „okrutny zdobywca Meksyku, spróbował po raz pierwszy czekolady na dworze Montezumy i wkrótce potem wprowadził zwyczaj picia jej w Hiszpanii, gdzie zyskała sobie taką sławę afrodyzjaku, że kobiety pijały ją po kryjomu”.
Cenne ziarna były prawdopodobnie nawet walutą. Uważano je za lek przeciw gorączce, kaszlowi oraz bólom i złemu samopoczuciu podczas ciąży. A także – doskonały afrodyzjak. Uczeni odkryli, że te rzekomo magiczne właściwości kakao zawdzięcza zawartemu w nim alkaloidowi – teobrominie. Dzisiaj wiadomo także, że zjedzenie czekolady skutkuje podniesieniem tzw. hormonów szczęścia: serotoniny i endorfin. I to jest powód, dla którego czekolada uzależnia! Co za szczęście, że nie musimy jej spożywać ukradkiem.
Powieść Laury Esquivel, która jest u nas znana jako „Przepiórki w płatkach róży”, ma naprawdę tytuł „Como Agua Para Chocolate”, co znaczy „jak wrząca woda na czekoladę” i jest metaforą wielkiej namiętności. Bo czekolada – najpierw w Meksyku, potem przywieziona do Europy – przez wieki była napojem. Tita z powieści, wkładając w to całą swoją niespełnioną namiętność, sporządzała magiczny napój z trzech różnych gatunków kakao Soconusco, Maracaibo, Caracas i cukru. Wszystkiego brała po dwa funty. Kakao paliła, a potem rozcierała, oczywiście ręcznie. Ile godzin to trwało, trudno zgadnąć. Przez ten czas namiętność albo się nasilała, albo… miała szansę minąć.
Dopiero w wieku dziewiętnastym czekolada zaczęła karierę smakołyku w tabliczkach. Najpierw w roku 1828 Coenraad van Houten z Amsterdamu uzyskał z ziaren dwa surowce – tłuszcz zwany masłem kakaowym oraz proszek, czyli kakao. Pierwszą tabliczkę czekolady zawdzięczamy Anglikowi Josephowi Fry, który zmieszał w odpowiednich proporcjach kakaowe masło oraz proszek z cukrem i uzyskał postać obecnie nam znaną. Szczęście łasuchów trwa od roku 1848.
A teraz – dla wielbicieli czekolady – bardzo prosty sposób na upieczenie czekoladowych ciasteczek. Myślę, że udadzą się nawet początkującym. Byle tylko kupili czekoladę z górnej półki, taką z dużą ilością kakao. Ciasteczka można podać za tydzień, w Walentynki, o ile nas interesuje to miłe świętowanie. Czekolada to przecież afrodyzjak! Ale próbę generalną można przeprowadzić w ten weekend. Serotonina przyda się w piątkowy czy sobotni wieczór.
Babeczki z płynnym środkiem po mojemu
ok. 100 g masła
ok. 2 łyżki kakao
90 g gorzkiej czekolady z solą morską
90 g drobnego brązowego cukru
2 jajka i 2 żółtka
45 g pszennej mąki tortowej
woda różana
płatki róży utarte z cukrem
Foremki wysmarować masłem i oprószyć kakao. Czekoladę i masło roztopić na parze lub w mikrofalówce. Jajka, żółtka i cukier utrzeć, aż masa stanie się jasna i puszysta. Wmieszać roztopioną czekoladę i 2 łyżeczki wody różanej. Potem dodać mąkę, starannie wymieszać.
Ciastem napełnić foremki do połowy, nałożyć pół łyżeczki utartej róży, przykryć warstwą masy, lecz nie wlewać jej do pełna. Wstawić je do lodówki na co najmniej 20 minut, a najlepiej na noc. Przed pieczeniem piekarnik rozgrzać do 200 stopni C. Babeczki piec 7–10 min. Wierzch powinien być spękany, boki upieczone, a wnętrze – półpłynne.
Dla porządku dopowiem, że piekłam je nieco dłużej, ale to chyba z powodu niesprawnego piekarnika. Jak widać, posypałam babeczki cukrowymi perełkami. Nie jest to konieczne. Zdarza się, że jest do nich podawany jakiś sos, np. angielski custard czy karmelowy. To także nie jest niezbędne. Można na nich ułożyć listek świeżej mięty. Niektórych kręci połączenie czekolady z miętą.
Babeczki najlepsze są na ciepło. Ale i na drugi dzień zachowują cały smak. Czekoladę można wziąć inną niż podałam, bez soli, byle o dużej zawartości kakao. Kto nie ma Przyjaciół obdarowujących ich utartymi z cukrem płatkami róży (Marychno, Andrzeju – dziękujmy!), niech weźmie konfiturę z róży. I jej, i wody różanej nie można dodawać za dużo. Czekolada ma być tylko lekko poperfumowana, a nie natrętnie różana. W dodatku zbyt dużo wody różanej może powodować goryczkę. A na niej nam zdecydowanie nie zależy.