Kino latem puste, choć obok, po Krakowskim Przedmieściu, chodzą całe masy ludzi. Wielu z nich siedzi w ogródkach. W kinie „Kultura” miły zmrok, chłodek, no i bardzo sympatyczny film. Włoski. W stylu, który przypomniał mi trochę dzieła włoskiego realizmu. Podobny do wielu z tamtych filmów, które nie zawsze były dziełami super-hiper-wybitnymi, ale przyciągały publikę bliskimi związkami z życiem każdego widza.
Film „Czerwony i niebieski” („Il rosso e il blu”, na podstawie powieści napisanej przez nauczyciela), zapowiadany jako komedia, jest nią i nie jest. To śmiech niekiedy przez łzy. Jak to w tamtym włoskim kinie. Scenariusz oparty o czytelne schematy nie zaskakuje, ale zaskakiwać nie ma, widać ten zamysł reżysera Giuseppe Piccioniego. Nie chce niczego piętnować, burzyć, o nic walczyć. Raczej subtelnie zmieniać, dzięki pewnej dozie refleksji. Dokonujemy jej po wyjściu z kina, czy tego chcemy, czy nie. W końcu każdy z nas był uczniem, a niektórzy – byli lub są – nauczycielami. Wspomnienia wypływają same.
Obraz w czytelny sposób przedstawia relacje między nauczycielami i uczniami. Podkreśla je tytuł, będący aluzją do uwag wpisywanych we Włoszech w zeszytach uczniów. Zarazem może czerwoni są nauczyciele, a niebiescy uczniowie, a może na odwrót? Schemat to jednak w gruncie rzeczy pozorny, uczy się tam każdy i do końca. To istota pracy pedagoga, to doświadczenie każdego ucznia, nawet najbardziej tępego czy opornego. Niuanse – mam wrażenie, że przekraczające możliwości ich dostrzeżenia przez współczesnego widza, przywykłego do montażu w stylu wideoklipów i bicia młotkiem po głowie – pokazują, że schematy mogą być, i są, przekraczane. Bardzo subtelnie, bez natrętnej dydaktyki.
Nawet główna opozycja filmu: stary wypalony nauczyciel, u progu samobójstwa (Robert Herlitzka, kolejna świetna rola po „Wielkim pięknie”, niedawno tu opisanym) i młody idealista, kierujący się jak najlepszymi intencjami (Ricardo Scamarcio), zmienia wektory naszej ich oceny i tego, czego się po nich spodziewamy. Idealista błędnie ocenia jedną z uczennic i w dodatku pozwala sobie nawet na rodzaj z nią flirtu (przekracza granice, czy jeszcze nie; pytanie pozostaje w zawieszeniu). Jest wrażliwy, musi więc sobie zdać sprawę z tego, że ustawił dziewczynę na całe życie, nie przepuszczając jej do następnej klasy w sumie niesłusznie. Stary cynik z kolei uzyskuje nieoczekiwane pocieszenie. Dawna uczennica uświadamia mu, że może jednak coś komuś zdołał przekazać, choć sam w to już nie wierzy. Może choć tej dziewczynie, która opowiada mu, że się w nim podkochiwała, a teraz – starego – przy pierwszym spotkaniu nie rozpoznaje. To wspominane zakochanie nastolatki jednak jest mniej ważne od tego, że jest szczerze zainteresowana wysłuchaniem lekcji, którą przed laty opuściła. Profesor się przekonuje, że wykładaną przez siebie historią sztuki zainteresował choć ją; ale może było takich uczniów więcej? Nadzieję w to może symbolizować świeżo urządzony klomb i trawnik pod szkołą, widoczny z okna, z którego zamierzał skoczyć. Nierównego bruku już nie ma. Skok traci sens.
Obok nauczycieli widocznych w tle (subtelnie zagrana młoda nauczycielka, która „nie wierzy” w fotosyntezę), jest jeszcze postać dyrektorki szkoły (Margherita Buy), sprawnej i ambitnej administratorki, wykonującej kolejne wytyczne oszczędnościowe, którą los postawi przed nieoczekiwaną szansą zmiany życiowych priorytetów. Jak widać, bardzo się tego boi: wzięcia odpowiedzialności za los ucznia, a nie tylko swojej kariery. Czy do tego dojdzie? Reżyser zostawia nas z tym pytaniem, odpowiemy na nie, jak chcemy.
Dyrektorka jest pokazana w domu. Je obiad przygotowany przez męża. Z oszczędnego dialogu dowiadujemy się, że to on gotuje. Ona – pracuje, dźwigając w górę swoją karierę. Ma nawet krótkie wyrzuty sumienia i obiecuje, że też coś ugotuje. Obiad męża jest wykwintny. Mąż melduje, że jego przygotowanie trwało godzinę i osiemnaście minut. Domyślamy się, że korzystał z jakiejś książki kucharskiej, może programu telewizyjnego, a może z… kulinarnego bloga? Nie wiemy, dlaczego z taką pasją oddaje się gotowaniu. Z upodobania czy z nudy, odstawiony na bok przez żonę, realizującą się z całym nakładem energii jako dyrektorka szkoły. Czym jest to jego gotowanie? Dowodem rezygnacji, czy, przeciwnie, budowania własnego świata? Kolejna zagadka, obok głównego nurtu filmu, ale jakoś z nim związana. Szkoda, że nie znalazłam fotosów z tego wspólnego obiadu.
Oczywiście, chciałam powtórzyć jego menu. Ale nie dałam rady z powodu niedostępności składników. Nie miałam turbota, podanego w panierce na danie główne, wspaniałej ryby z gatunku płaszczek, której jeszcze nigdy u nas w sklepie rybnym nie spotkałam. Gdy jest duża, trzeba ją gotować w specjalnej turbotierze, wanience z wyjmowanym wkładem, dostatecznie dużej. Może więc dobrze, że turbota nie dostałam, bo i turbotiery nie mam.
Nie miałam i karczochów, z którymi turbot był podany. Nie szukałam ich serc w słoiczkach, a na poszukiwanie po bazarach świeżych – szkoda było czasu. Miałam migdały, w filmie przygotowane jako solone. Ale nie przyrządziłam ich w soli (kiedyś to zrobię; latem można sobie pozwolić na trochę jej więcej…).
Tylko się nie śmiejcie. Zamiast turbota u nas był dorsz. Zamiast karczochów – kurki. Właśnie jest na nie sezon! A migdały posłużyły mi do panierowania dorsza oraz do wykonania sosu do niego.
Dorsz w panierce migdałowo-koperkowej z kurkami po mojemu
dorsz ze skórą
kwiat soli z Cypru
koperek
migdały mielone
masło klarowane do smażenia
mleko skondensowane lub śmietana kremowa
kurki
cebula
sól, pieprz z młynka
Kurki oczyścić i szybko umyć, osuszyć w wirówce do sałaty, większe pokroić. Cebulę drobno pokroić, zeszklić na maśle klarowanym. Dorzucić kurki, dusić do ich miękkości, posolić, posypać świeżo mielonym pieprzem.
Rybę obmyć, osuszyć. Posolić, obtoczyć w koperku od strony bez skóry. Panierować w mielonych migdałach, nie przejmując się, jeżeli dobrze nie przylgną. Trochę migdałów zostawić.
Na patelni rozgrzać masło klarowane, wrzucać filety zaczynając od strony ze skórą. Gdy się przysmaży, rybę przewrócić. Dorzucić pozostawione migdały, chwilę je smażyć.
Usmażone z obu stron filety i zasmażone migdały zalać mlekiem lub śmietaną. Posolić do smaku. Przed podaniem posypać koperkiem.
Filmowy mąż kulinarny podał do ryby bukiet z jarzyn. U nas i to się zmieniło: był mix z różnych sałat. Ale białe wino mieliśmy i my, choć pewnie nie to samo. Za to przygotowanie mojego obiadu trwało krócej. No i mogliśmy porozmawiać o swoich szkolnych doświadczeniach. Jak i zastanowić się nad dalszymi losami nauczyciela-idealisty. Czy błąd czegoś go nauczy? A dyrektorka – czy zbliży się do życia prawdziwego? Może i ona znajdzie czas na przyrządzenie skomplikowanego obiadu. Może nie tylko dla męża, ale i ucznia, za którego już zaczęła się czuć odpowiedzialna?
Powiem jedno: lubię potrawy proste, ale nieraz sprawia mi przyjemność przyrządzenie czegoś wymyślnego. Tak samo lubię i filmy wypracowane myślowo i realizatorsko, odkrywające przed nami nowe światy, i filmy, które mówią nam po prostu o ludziach takich jak my, ukazujące ich poprzez sytuacje, które dobrze znamy z własnego życia. Jeszcze jedno: choć ten film nie burzy niczego, to jego tytuł może się skojarzyć z pewną dziewiętnastowieczną powieścią, w której występuje postać guwernera, robiącego karierę wręcz po trupach. Czy o Julianie Sorelu z powieści Stendhala „Czerwone i czarne” choć przez chwilę pomyślał reżyser filmu „Czerwony i niebieski”? Dlaczego nie stworzył filmu równie mocnego co powieść? Może dlatego, że żyjemy w innych czasach. Jednak jakiejś stabilizacji.
Paradoksalnie nadzieję na nią daje drugoplanowa postać ojca jednego z uczniów, emigranta z Rumunii. Ten skromny człowiek, pragnący dla zdolnego syna lepszego losu, dba i zabiega o to, aby mógł on wziąć z systemu wszystko, co najlepsze. Dramatyczne wydarzenia zbliżają jego syna Adama do progu, który w powieści Stendhala przekroczył Julian Sorel, za którym jest zbrodnia. Jak potoczą się losy Adama i jego dziewczyny? Czy skorzystają ze szlachetności ojca zdolnego, jak w filmie widać, do każdego poświęcenia? Tego nie wiemy. Ale życzymy mu jak najlepiej. Nam jeszcze daleko od dyskusji o emigrantach. Reżyser filmu kreśląc bez zadęcia społeczne tło filmu, w tym prostym pracowniku stacji benzynowej widzi jakąś cywilizacyjną nadzieję. Czy na pewno? Tego łopatologicznie nam nie objaśnia. I dobrze.