Do takiego wniosku na pewno dojdzie ten, kto obejrzy pewną czarno-białą komedię wyreżyserowaną przez Mario Soldatiego, włoskiego reżysera i pisarza. Jest prawie kompletnie zapomniana, choć wiem, że mocno tkwi w pamięci tych, którzy ją przed laty oglądali. Pochodzi z roku 1951, a ma tytuł: „OK Neron”.
Komedię oglądałam jako dziecko w telewizji, w latach 60., i pamiętam, że ze śmiechu spadałam z kanapy. Potem szukałam filmu na próżno, a gdy grali go w latach 80. w „Iluzjonie” (w cyklu jako „Pożegnanie z filmem”), nie mogłam na niego iść. Teraz dzięki pewnej bardzo miłej wymianie takich zapomnianych filmów (panie Krzysztofie, dziękuję!), „OK Neron” wreszcie do nas trafił!
Nie będę zapewniała, że jest arcydziełem sztuki filmowej. Ale czy zawsze musimy taką wagę przywiązywać do wartości artystycznych?… Mnie wystarczy, że bawię się dobrze i beztrosko oglądając przygody dwóch niesfornych amerykańskich marynarzy, którzy trafili do Włoch, wyzwolonych od faszyzmu. Potraktowani pałką przez bandytów, przenoszą się w czasy Nerona. Wcześniej, rozglądając się po mieście, widzą to, co nazywają zniszczeniami i co łączą ze skutkami bombardowania sprzed kilku lat; z trudem odróżniają je od starożytnych ruin. Choć Koloseum zauważają i trafnie identyfikują. Czyżby znali je z filmu „Quo vadis”? Nawiasem, ta amerykańska hiperprodukcja była kręcona w tym samym czasie i podobno inspiracją do powstania „Nerona” była chęć wykorzystania dekoracji z niej.
W czarno-białym filmie Soldatiego śmieszy połączenie dwóch silnych kultur: starorzymskiej i amerykańskiej, tej tuż powojennej. Chyba ona okazuje się mocniejsza. Marynarze niosą w rzymski lud kulturę amerykańskiego futbolu i swinga (i nie tylko)!. Te wynalazki są przyjęte gładko i bardzo dobrze, dokładnie tak, jak amerykański styl życia łykała zniszczona wojną Europa. W Polsce, w kraju, który wymyślił piosenkę „To jest Ameryka, to słynne USA” ze słowami „to jest kochany kraj, na ziemi raj”, film był oglądany ze szczególnym entuzjazmem. Pokazywano go pod koniec lat 50. Ameryka – zachwycała. St. to pamięta.
Dzisiaj dostrzegamy wszystkie naiwności scenariusza i pewną… staroświeckość gry aktorskiej. Na przykład dwóch aktorów odtwarzających postaci marynarzy, czyli Jimmy’ego i Fiorella, widocznych na zdjęciu. (Tylko Poppea z tego filmu jest znacznie ładniejsza od tej z superprodukcji „Quo vadis”; odtwarza ją zapomniana dziś aktorka Silvana Pampanini). To, co widzimy, jest już historią sztuki filmowej! Ale, gdy filmik zdobędziemy, na letni wieczór zapewnimy sobie porcję bezpretensjonalnej rozrywki. Śmiem powiedzieć, że lepszej niż wiele dzisiejszych wymyślnych produkcji komediowych. Dopowiem jeszcze, że polski plakat do filmu projektował Eryk Lipiński. Kto chce, może go porównać z plakatami włoskimi. Polska grafika bije na głowę każdą inną z tej epoki!
Do letniej kolacji filmowej proponuję podać sałatkę z bobu. Mamy sezon na bób, korzystajmy z tego! A jest to warzywo stylowe, bo starożytne, jedno z najstarszych znanych ludzkości. Bób bywał składnikiem starorzymskiego posiłku podobnego do naszej kolacji, nazywającego się cena.
Biedni jadali podczas niej zapewne tylko bób. A bogaci? Opisuje to Petroniusz w słynnej „Uczcie Trymalchiona”. Podczas wyrafinowanej biesiady podaje się coraz bardziej wymyślne dania, ale wspomina się i te bardziej zwyczajne. Trymalchion ich, oczywiście, gościom nie daje. Ale jego goście, może z lekkim żalem i tęsknotą, wymieniają buraki, groch i bób, jabłka oraz razowy chleb, w tym jego dobroczynne właściwości dla trawienia.
Notkę o tym, jak wyglądała uczta elegancka, choć nie tak zbytkowna jak u Trymalchiona, znalazłam w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” z roku 1929 (jak widać, pisano tam o wszystkim!).
Słynny bon vivant Alcybiades wyprawił, raz ucztę dla swych przyjaciół, której menu do dziś dnia zachowało się. Oto ono; głowy ryb morskich w sosie miodowym. Pieczone ptaszki. Kapłony marynowane w mleku. Combry wieprzowe. Kiszki baranie nadziane krwią. Wina rodyjskie i cypryjskie. Miód. Uczty odbywały się pod gołem niebem na miękkich materacach.
Oczywiście, Alcybiades zapisał się w historii wcale nie z tego, że był bon vivantem. I znamy go nie tylko z powieści dla młodzieży Edmunda Niziurskiego czy ze wzmianki z „Szatana z siódmej klasy” Kornela Makuszyńskiego, gdzie profesor mówi o nim z lekceważeniem „fircyk, elegancik i w ogóle wydmuchana osobistość” … Z tym, jak jadał, warto się jednak zapoznać. Choć jego uczta to posiłek w fast foodzie w porównaniu z biesiadą wydaną przez Trymalchiona! Nas, na szczęście, wyrafinowanie nowobogackiego Trymalchiona nie obowiązuje. Nie musimy jeść pieczonych w miodzie koszatek (to małe gryzonie, po prostu – myszki, brrr), zająca z przyprawionymi skrzydłami, udającego Pegaza (!), świni wypełnionej kiełbaskami i kiszkami itd., itp. Sięgnijcie po Petroniusza, a przekonacie się, że przywoływane dzisiaj ze zgrozą ośmiorniczki oraz wołowe ogony (wcale nie kosztują majątku, choć pewnie w restauracjach dla naiwniaków oferują je z odpowiednio wysokimi marżami…), spożywane podczas podsłuchiwanych obiadów, to nic wobec wyrafinowania w duchu starożytnego Rzymu.
Ja wzięłam z niego to, co najprostsze. I może najlepsze? A więc bób. Sałatkę z niego już kiedyś opisywałam, ale dziś przyprawiłam ją na nowo z pewnym ziołem, które wydaje się bardzo włoskie, a więc może i starorzymskie. Jest to wyrazista w smaku szałwia.
Sałatka z bobu z szałwią po mojemu
bób
cebula słodka
papryczka peperoni lub chili
ew. czosnek
liście świeżej szałwii
oliwa
sól duńska wędzona
papryka wędzona z
młynka
Bób ugotować krótko, pilnując, aby się nie rozgotował (10–15 minut). Gotować na parze lub w osolonej wodzie. Po lekkim przestygnięciu wyłuskać go z łupin. Jeszcze ciepły wymieszać z cebulą pokrojoną w kosteczkę, z papryczką chili, z listkami szałwii, porwanymi ręką. Doprawić solą i papryką z młynka, przybrać listkami szałwii. Sałatkę podawać lekko ciepłą.
Sałatka pasuje do włoskiego chianti. Wypróbowaliśmy! Jest dobra także następnego dnia, podana już na zimno. Można ją jeść samą, ale pasuje i do mięs o mocnym smaku, np. wołowiny. (Duszone ogony wołowe! Czemu nie, można surowe kupić pod Halą Mirowską).
Aby dopełnić informacje o starożytności (background), kolejna notka z IKC-a, z tego samego roku 1929. Mam wrażenie, że zawartość informacyjna dzisiejszych gazet stanowi trzecią cześć tych z tej gazety przedwojennej.
Wbrew ogólnemu przekonaniu, jakoby „Statute of Monopolies” wydany przez króla angielskiego Jakóba I w roku 1623, był pierwszem ustawowem regulowaniem własności wynalazków, podaje pewne czasopismo niemieckie, że jeszcze w VI wieku przed Chr. wydało greckie miasto Sybaris w poł. Włoszech pierwsze prawo, chroniące wynalazki. Miasto to, słynne było z zamiłowania jego mieszkańców do wygodnego życia. I „sybarytą” oznacza też dzisiaj jeszcze człowieka, który nie gardzi uciechami tego świata. I faktycznie prawo patentowe wydane przez to miasto odnosiło się do kucharzy, których kunszt doznawał tam znacznego poważania. Wedlug dzieła Atheneusza „Deipnosophistai”, cytującego historyka Phylarcha z III w. przed Chr. brzmiało prawo to następująco: „Jeżeli któryś z kucharzy wynajdzie własną, nową i smaczną potrawę, to nikt w przeciągu 1 roku niema prawa korzystać z tego wynalazku prócz samego wynalazcy. W czasie tym tylko tenże ma mieć dochody ze swego wynalazku, aby i inni się ubiegali i współzawodniczyli w podobnych wynalazkach”.
Nawiasem mówiąc miasto Sybaris zburzone zostało w walce z sąsiednim miastem Kroton w 510 r. przed Chr. z czego wynika, że ustawa powyższa została wydana najpóźniej w VI w przed Chr.
Warto się zadumać nad tym, od jak dawna pochodzi ochrona praw autorskich. I nie kopiować także tego bloga bez podania źródła, a, co gorsze, wklejając go we własny tekst! Jeśli zaś idzie o wypróbowanie moich przepisów – proszę bardzo. Po to je podaję. Aby można się było pobawić w sybarytów.