Na co dzień raczej nie jadamy wytwornych dań opisywanych w kulinarnych czasopismach i wyrafinowanych książkach kucharskich. Jeżeli już gotujemy, posługujemy się gotowymi półproduktami, no i mamy zestawy stałych dań, przyrządzanych bez pudła na pamięć, z zamkniętymi oczami, w największym domowym zamieszaniu. Ale nawet takie niewyrafinowane potrawy można jakoś podkręcić i w chwili fantazji z codziennego spaghetti (taką potrawą się stało za mojej pamięci) zrobić takie… mniej codzienne.
Piszę spaghetti, ale mam na myśli wszelkie włoskie rodzaje makaronu. Te suszone, ale i te świeże. Warto po nie sięgać. Jest sporo rodzajów rozmaitych tagliatelli, penne, pappardelli… I tak dalej. Zapewne mamy ulubione. Podobnie sosy: są rozmaite gotowce, ale i passaty, przeciery, pomidory w soku własnym, do wyboru. Rzadko korzystam z gotowych sosów w słoiczkach, ale zdarza się, są ratunkiem, gdy „niczego nie ma w domu”. Dlatego staram się mieć w zapasie ze dwa, trzy. Najbardziej jednak lubię przyrządzić własną kompozycję smaków z przecieru pomidorowego. Najbardziej cenię te, które udało mi się zabutelkować w zeszłym roku. Ale jest ich mało, najchętniej rozdaję je dzieciom. Dlatego sięgam po rozmaite passaty i dobre przeciery. Tu mam swoje ulubione gatunki, a więc i smaki. Z takich czysto pomidorowych, czyli bez dodatku ziół – przeważnie to bazylia i oregano – prokuruję własne sosy. Na swój smak. Takim właśnie chcę się podzielić. Sosy można podawać samodzielnie, tylko ze startym serem, można w nich poddusić mięso, ryby (tuńczyk!) lub owoce morza. I dodawać: czosnek, cebulę, ostre papryczki, rozmaite warzywa, nawet po prostu plasterki marchewki.
Zdradzę, że w moim domu lubimy coś, co nazywamy sosem parówczakowym. Czy to kompozycja włoska? Hm. Może nie całkiem. to klasyczne parówki w sosie pomidorowym. Smakują wtedy, gdy bierze się parówki dobrej jakości – nie najtańsze drobiowe lub cielęce; wybierając, sprawdzajmy, ile mają mięsa. A jak doprawić sos? Tu można zaszaleć. Z ziołami – suszonymi lub świeżymi – tylko z natką, ale i z innymi dodatkami. Taki sos przyrządziłam i był bardzo ciekawy w smaku. Bardzo delikatny, choć zrazem pikantny. Nawet z dodatkiem parówek.
Sos pomidorowo-mandarynkowy z parówkami po mojemu
ulubiony makaron
dobre parówki np. drobiowe
dobry przecier pomidorowy
2–3 mandarynki
ostra pasta paprykowa
cebula
natka pietruszki
oliwa
sól
1/2 łyżeczki cukru
starty parmezan lub grana padano
Oliwę lekko rozgrzać, poddusić w niej pokrojoną cienko cebulę i posiekana natkę (część zostawić). Dodać przecier pomidorowy, mieszając podsmażyć. Rozprowadzić sokiem wyciśniętym z mandarynek i wodą do pożądanej gęstości (nie może być za rzadki). Posolić. Doprawić ostrą pastą paprykową i cukrem do smaku.
Sos poddusić 20–30 minut. Wrzucić posiekaną natkę (trochę jeszcze zostawić) i parówki pokrojone w cienkie plasterki. Trzymać na ogniu jeszcze kilka minut, aby parówki się ugotowały.
Makaron ugotować zgodnie z przepisem na opakowaniu (raczej minutę krócej niż dłużej). Odcedzić, ale niezbyt dokładnie. Wymieszać z częścią sosu, resztę podać oddzielnie. Posypać serem i natką. Od razu podawać. Sos można postawić na podgrzewaczu.
Proste danie może mieć ciekawszy smak niż zwykle. Zamiast natki można wziąć bazylię. Zamiast mandarynek pomarańczę. Zamiast paprykowej pasty – paprykę sypką. Nie zawsze mamy parmezan, utrzyjmy więc inny ser. A parówki? Wcale nie są konieczne. Ale z sosem pomidorowym prawie wszyscy je lubią. Nawet wyrafinowani smakosze, którzy nie zawsze się do tego przyznają.
Jeżeli poprzedniego dnia mieliśmy czas pomyśleć o deserze, podajmy go koniecznie. Nic nie poprawia tak humoru jak coś słodkiego. Proponuję pozostać w klimacie cytrusów. Tym razem skusiłam się na kumkwaty. Malutkie pomarańczki. Jada się je ze skórką, która daje lekką goryczkę. Można je podawać na surowo, na przykład do sałatek. Ale ja poddusiłam je w syropie z cukrowej trzciny.
Użyłam zaś do przybrania i dosmaczenia sernika na zimno. Szybko i łatwo się go przyrządza. Trzyma w lodówce. Przepis już podawałam tyle razy, że tym razem sobie daruję. Tym razem mielony ser wymieszałam z bitą śmietaną (receptę można znaleźć na moim blogu). Dzięki temu, mimo dodatku żelatyny, był kremowy i lekki jak puch. Taki lubię. Wykładam go na herbatniki.
Podduszone kumkwaty (przy krojeniu w plasterki wyjmijmy pestki!) nie tylko ładnie wyglądały, dodatkowo przydały słodkiemu deserowi charakteru. Aby się nie zasłodzić ze szczętem, cukru (lub jakiegoś zamiennika) warto dodawać naprawdę oszczędnie. Pamiętając o cukrowej polewie, która ma bardzo interesujący smak, przypominając angielskie dżemy z cytrusów.
Ilustracją mojego wpisu niech będzie reklama przedwojennego makaronu. Opisywała je Pani Elżbieta. Z jej felietonów wiemy, że znano te prawdziwie włoskie, wyrabiane ze specjalnej mąki. I wiedziano, że należy je gotować al dente. To wcale nie wymysł najnowszych czasów!
Co podawać do makaronu z sosem pomidorowym, nawet takim parówkowym? Może włoskie wino? Można znaleźć przystępne, w umiarkowanych cenach. Tu także tekścik, fragment korespondencji nadesłanej z Włoch przez poetę i krytyka literackiego Czesława Jankowskiego (1857–1929), wilnianina publikującego i w Warszawie, w tym w „Kurierze Warszawskim”. Z niego pochodzi fragment o znanym włoskiem winie, ostrzegający przed nieraz jego marną jakością. Pisownia, jak zawsze, oryginału.
[…] Na bufecie, pierwsza na włoskim gruncie ujrzana baterja butelek charakterystycznych, okrągłych, z długiemi szyjkami, oplecionych słomą. To chianti. Potem już cię to ukochane „chianti” prześladować będzie do samego Palermo, do samej Syrakuzy. Dobre wino, ani słowa, rodem z Toskany – ale patrzeć trzeba bacznie w każdą podaną, butelkę, bo dadzą ci ją z nadprogramowym „kwiatkiem”, a taki pleśniowy fiore del vino, zwłaszcza zmieszany przy obiedzie z oliwą włoską i parmezanem, satysfakcji żadnej nie sprawia.
Ostrzeżenie przed pleśnią na winie pochodzi roku 1892. Jestem przekonana, że dzisiaj takiej we włoskim chianti nie spotkamy!