Nawet ci, którzy przygotowują się do tradycyjnych świąt, muszą coś jeść. Obserwujący post (tak się dawniej mówiło) unikają mięsa, ale i obfitości. Ta przyjdzie wraz z Wielkanocą. Tak samo jadali nasi przodkowie. Poczytajmy, co dla nich w roku 1932 w „Kurierze Warszawskim” pisała Pani Elżbieta, czyli Elżbieta Kiewnarska. Pisownia i uroczo archaiczny język oryginału. Jej uwagi dotyczą postnych, a właściwie dietetycznych kolacji. Z powodzeniem można je przykroić do obiadów. Dzisiaj jednak jadamy trochę inaczej. Kolacja z dwóch dań plus deser?! Chyba nikt dzisiaj tak nie jada.
Przed samemi świętami Wielkiejnocy otrzymałam bardzo miły i rzeczowy list od czytelnika „Kurjera”, występującego w imieniu wielu innych czytelników i czytelniczek. Pisze, że wobec zakazu lekarzy jadania mięsa na noc, gospodynie nietylko w domach prywatnych, lecz i w pensjonatach mają duże trudności w wykombinowaniu smacznych, urozmaiconych i pożywnych kolacji bezmięsnych.
Jakoś tak się utarł zwyczaj, że najmniej pracy dla pani domu i służącej przyczynia kolacja, składająca się z wędlin i jaj, i tak idzie po linji najmniejszego oporu połowa lepiej odżywiającej się stolicy – codziennie jada: szynkę i jaja na miękko, lub parówki i jajecznicę. Więc jeżeli doktór powie, że chociaż wędliny warszawskie są rzeczywiście wyborne w smaku, a jak obecnie to i bardzo tanie, jednak ich codziennie, a szczególniej na noc jadać nie należy, stajemy bezradne. Jest jedna mała trudność przy wprowadzeniu kolacji bezmięsnych.
Kolacje te będą musiały być gorące. Są wprawdzie tysiączne odmiany sałat i sałatek jarzynowych, jednak w zimie służyć one mogą li tylko za dodatek do jakiegoś solidniejszego dania. Pomiędzy obiadem o trzeciej czy czwartej a kolacją o ósmej czy dziewiątej, upłynęło tyle godzin, że ludzie są głodni i najsmaczniejszą sałatką apetytu zaspokoić nie są w stanie.
Jako podstawowy jadłospis bezmięsnej kolacji przyjęłabym jedno danie mączne, drugie jarzynowe. Jeżeli na kolację ma być jedno danie tylko, należy je tak obmyśleć, aby się składało i z mąki i z jarzyn razem. Owoce, kompot lub konfitury i herbata mogą zakończyć taki posiłek.
Szczególniejszy nacisk kładę na to owocowe zakończenie kolacji. Nie ma potrzeby podawania tak drogich, że dla większości pracującej inteligencji niedostępnych owoców świeżych. Domowe kompoty Weck’a, marmolady i konfitury nie przesłodzone (jam’y), kompoty z owoców suszonych – a mamy już bardzo dobre susze krajowe – doskonale owoce świeże zastąpić mogą.
Po iście kobiecemu zaczęłam od końca. Bo też o podstawowych potrawach na kolację trudno dużo powiedzieć w krótkim feljetonie. Można tylko wskazać kilka różnych kombinacji.
Więc naprzykład do kolacji z dwu dań: sałatka jarzynowa z oliwą i cytryną (lub octem, który ostatniemi czasy zaczyna zdobywać prawo obywatelstwa), makaron domowy zapiekany z serem z sosem pomidorowym. Pasztet z naleśników z hreczaną kaszą, brukselka w śmietankowym sosie. Pierożki z serem i kwaśną śmietaną, suflet ze szpinaku. Budyń z kapustą ze śmietanowym sosem, omlet z pieczarkami. Jarzyny duszone na parze, racuchy z powidłami i kwaśną śmietaną, pierożki grzybowe z rumianem masłem, groszek z konserwy z grzankami na maśle z ostrym serem i t. p .
Na kolacje z jednego dania można zaprojektować: pasztet z kartofli, nadziewany grzybami i z grzybowym sosem; również pasztet w kruchem lub francuskiem cieście, napełniony brukselką ze śmietankowym sosem; naleśniki nadziewane kapustą z pomidorowym sosem; risotto z pieczarkami i takimże sosem; kotlety kartoflane i groszek z marchewką i t. p .
Naumyślnie wyliczam te dania proste, które zna każda kucharka i każda gospodyni i na które się składają produkty, których na żadnym rynku nie brak.
Bardzo pożądany jest dodatek jakiejkolwiek zielonej sałaty lub jarzynowej surówki, – tych bogatych źródeł witamin, których w naszych zimowych jadłospisach mamy zbyt mało. Salaterka jakiejkolwiek sałaty: endywji, eskarolki, cykorji bielonej, roszponki lub morelki w struganych jarzynach zaprawiona oliwą i cytryną, zastąpić może drugie danie na kolację lub uzupełnić nieco zbyt lekką kolację z jednego dania.
Jarzyn zimowych mamy jeszcze obecnie obfitość i nie są wcale drogie – jak wszystkie zresztą produkty spożywcze. Chodzi tylko o umiejętne ich stosowanie. Przez lat tyle przywykliśmy kłaść nacisk na mięsne pożywienie, że jarzyny traktujemy tylko jako dodatek, i to nieraz za zbędny, luksusowy dodatek. Jestem przekonana, że Związek pań domu, zawsze mający na względzie potrzeby chwili, jeszcze tej wiosny zorganizuje krótkie kursy gotowania potraw z jarzyn, aby ułatwić gospodyniom rozstrzygnięcie kwestji bezmięsnych kolacji.
Związek Pań Domu już nie istnieje. A czy ktoś w ogóle dzisiaj się nazywa „panią domu”? Obiady często nie tylko dysponują (czyli dyktują służbie, co ma przyrządzić), ale wręcz gotują „panowie domu”. Dom ma zupełnie różną strukturę od przedwojennej. Co chyba na dobre wychodzi…
Moją propozycją ilustrującą znakomicie przytoczony felieton gospodarski będzie risotto. Zauważmy, że Pani Elżbieta też je umieściła w swoim menu. Ostatnio można kupić bardzo sympatyczne zielone szparagi. Sprowadzane z innych krajów, z uprawy szklarniowej, jednak smaczne, kruche i długo trzymające świeżość. Wzięłam je do mojej potrawy. Obiadowej, ale kto chce się objadać na kolacje, niech ją bierze! Będzie miał kolację przesmaczną.
Risotto ze szparagami po mojemu
ryż na risotto (szklanka)
szparagi zielone
2 małe cebulki lub jedna większa
natka pietruszki
skórka starta z cytryny
świeże masło
śmietana kremówka
ser typu włoskiego (parmezan, grana padano, pecorino)
białe wino, bulion warzywny lub wywar z obgotowania szparagów (3/4 l)
oliwa
Szparagi oczyścić, odciąć końce. Łodygi pokroić na 2–3 kawałki, odciąć części z główkami. Obgotować przez 10 minut w wodzie osolonej i lekko osłodzonej, a wtedy zachować wywar. (Przy gotowaniu na parze wziąć inny wymieniony płyn). Cebulki obrać, posiekać. Przesiekać i natkę. Zetrzeć skórkę z cytryny. Odmierzyć szklankę ryżu. Na patelni rozgrzać łyżkę oliwy, dodać łyżkę masła, a gdy się roztopi, wrzucić cebulkę i część posiekanej natki. Zeszklić. Dodać ryż, wymieszać. Smażyć, aż jego ziarenka staną się przezroczyste. Zalać szklanką wywaru ze szparagów, warzywnym lub winem, aby ryż przykrył. Dolewać w miarę, gdy zostanie wchłonięty. Mieszać. Gdy ryż mięknie (po 15–20 minutach), dodać łodygi szparagów (na razie te bez główek). Dusić dalej razem, dolewając płyn, jeżeli potrzeba.
Gdy ryż i szparagi zmiękną, wmieszać 2 łyżki śmietany i ser. Poddusić.
Przygotować gremolatę, czyli przesiekać natkę ze skórką z cytryny.
Wrzucić szparagi z główkami. jeżeli potrzeba, wsypać jeszcze starty ser. Wymieszać. Poddusić. Posypać gremolatą i na końcu dodać świeże masło.
Gorące risotto podajemy od razu, najlepiej na patelni, którą warto postawić na podgrzewaczu. To danie zabiera trochę czasu i wymaga wiele uwagi (trzeba stać i mieszać, mieszać, mieszać), ale warto się poświęcić i potem zbierać pochwały domowników lub gości.
Risotto to potrawa z kuchni włoskiej. A ta była u nas znana co najmniej od wieku XVI, nie tylko od czasu przybycia Bony Sforza jako żony króla Zygmunta, potem zwanego Starym, ale i z pobytów polskich synów na włoskich uniwersytetach, z kontaktów handlowych, z osiedlania się wreszcie Włochów w naszym kraju. Bo Polska to był kraj zawsze bardzo gościnny dla przybyszów.
Kuchnia włoska była więc od wieków w Polsce znana. Opisywali ją także podróżujący do Włoch, czyli, jak dzisiaj byśmy powiedzieli, turyści. Książkę jednego z nich przytoczył dziennikarz (?) podpisany tylko sygnaturą (X) w „Kurierze Warszawskim” w roku 1893.
Wszystkiego znajdziecie potrosze w sałacie. Nie w tej sałacie roślinnej, co wyrasta w ogrodzie, i zielone swe listki poddaje pod nóż ogrodniczy gwoli zadowoleniu ludzkiego podniebienia, ale w tej sałacie Lukullusów i Brillat Savarin’ów, w której, w morzu octu i oliwy, znajdziecie i homara, i ryby, i cząsteczki mięsne, i kalafiory na zimno, i karczochy, i najrozmaitsze ingredjencje, nie mające z właściwą sałatą nic wspólnego.
Ogólnem mianem „sałaty włoskiej” obejmuje jeden z podróżników pewną kategorję wrażeń, wyniesionych z pod błękitnego nieba boskiej Italji. Bo bywają wrażenia i wrażenia. Po całodziennem bieganiu po galerjach, gdzie dzieła sztuki bieleją w marmurach lub pstrzą się różnobarwnemi farbami na płótnach, po całodziennych zachwytach nad morzem w Wenecji, zatoką w Neapolu, wieżą w Pizie, Colosseum w Rzymie, przychodzi kolej i na potrzeby ciała.
Żołądek dopomina się o swoje prawa tak dobrze na placu św. Marka, jak w Baraniej Wólce lub na rynku w Ryczywole. Oprócz więc wrażeń duchowych, odbiera turysta codzień moc wrażeń, zwanych pospolitemi przez jednostronnie patrzących na świat i jego sprawy. Tę właśnie lukę w sprawozdaniach wrażeniowych starał się wypełnić Oskar Justinus, który wydał nakładem firmy berlińskiej Wilhelmi’ego książeczkę p. t. „Wesołe wspomnienia z kraju cytryn i pomarańcz”. Wszystkie swe wrażenia smaku pomieścił Justinus w rozdziale, zatytułowanym „włoską sałatą”.
Rzadko kto z powracających z poci włoskiego nieba ma pojęcie o włoskiej kuchni domowej. Niezmiernie rzadko cudzoziemiec otrzymuje zaproszenie do stołu w domu włoskim. Gościnność włoska w ogóle jest cnotą bardzo mało rozwiniętą. Gospodyni włoska zasypuje gościa mnóstwem uprzejmości, tytułuje go bez żadnego powodu hrabią, margrabią, księciem nawet, ale nie da mu nic do jedzenia. To zasada, a co kraj, to obyczaj. Rodziny mieszczańskie we Włoszech bywają u siebie, ale zbierają się na pogawędkę lub dla wysłuchania mniej lub więcej artystycznego koncertu. Nawet żądający szklanki wody niezbyt chętnie bywa widziany przez gosposie, bo podanie czystej szklanki płynu w czystem naczyniu nieraz jest kłopotliwem wobec przysłowiowego wstrętu włochów [narodowości pisano wtedy mała literą] do czystości nadzwyczajnej.
W ogóle włoch nie jest wymagającym na punkcie jedzenia. Nie należy jednak dowierzać zapewnieniom turystów, iż synowie Italji po całych dniach wylegują się na słońcu, wystarcza im zaś do życia jedna cebula, jedna pomarańcz lub garść makaronu. Nawet w Neapolu mało znajdziecie lazzaronów, karmiących się powietrzem, cóż dopiero w prowincjach północnych, gdzie mieszkańcy prowadzą tryb życia podobny do sąsiednich szwajcarów lub francuzów.
Najgłówniejszą podstawą włoskich artykułów spożywczych są najrozmaitsze wyroby mączne, których fabryki, począwszy od Neapolu, skończywszy na Sorrento, ciągną się nieprzerwanym niemal łańcuchem wzdłuż wybrzeża morskiego. Woźnica niemiecki, angielski, francuski prosi „na piwo”, woźnica włoski domaga się maccheroni.
Mieszkańcy południowych prowincyj włoskich nie znają prawie piwa ani wódki, wino zaś o tyle tylko, o ile służyć ma za napój przy stole. Na Sycylji użycie alkoholu obniża się do minimum, występują za to na pierwszy plan słodycze, spożywane w ilościach bajecznych. Ciastka, pasty, torty, kremy, lody, owoce w cukrze, syropy, konfitury, soki, wszystko jednem słowem, co ma styczność z cukrem, spożywane bywa przez południowych włochów bez różnicy płci i wieku. Każde święto, każda uroczystość prowincjonalna czy gminna, ma swoje specjalne łakocie cukrowe, każde miasto szczyci się wydoskonalonym wyrobem jakiegoś słodkiego smakołyku. Istne dzieci, które za cukierkiem lub owocem w cukrze osmażonym dałyby się zaprowadzić do piekła.
Bardzo pobłażliwi na punkcie porządku domowego, są włosi bardzo wymagającymi pod względem czystości w zakładach restauracyjnych. Każdy z gości zakładowych czyści dokumentnie swoją łyżkę, nóż, widelec, nikt niedowierza szklance, w którą za chwilę ma nalać wino, nikt nie spożyje winogrona, jagody, wiśni lub pomarańczy bez uprzedniego opłukania owocu w szklance czystej wody.
Szanujące się menu w zakładach jadłodajnych zawiera setki nazw najrozmaitszych potraw i sosów. Ale powinszować temu, kto takie menu choć w drobnej części zrozumie, takie dziwolągi płodzi tu fantazja kaligrafa i ortografja kucharza.
Przejrzyjmy jeden z takich spisów potraw. Rozpoczyna pasek papieru długi szereg Antipasti, czyli przekąsek. Znajdziecie tu: oliwki, trufle, salami, jajeczniki, ozory wędzone, kawior, paszteciki na zimno i t. p. piękne rzeczy, służące do pobudzania apetytu.
Kto jednak pobudzania nie potrzebuje, dąży wprost do działu zup, czerniejącego w długim szeregu nazw poci ogólnym napisem Zuppa. Myliłby się jednak, ktoby mniemał, iż zupa włoska jest zupą. Znajdzie się w niej bezwątpienia i płynu trochę, ale przeważnie zupę włoską należałoby jadać nożem i widelcem, tyle w niej makaronu, cząstek ryby, kawałków mięsa, a wszystko to zasypane obficie parmezanem. Do zup należą także: Risotto i Maccaroni, które z najrozmaitszemi sosami, przeważnie pomidorowemi, pochłaniane bywają bardzo chętnie. Jest obraz Murilla, przedstawiający chłopców włoskich, jedzących długie pasma makaronów. Obraz ten nie daje dokładnego o rzeczy pojęcia. Trzeba widzieć włocha, gdy ma przed sobą półmisek makaronu. Widelec i łyżka migają w rękach jedzącego, jak pałeczki w ręku żonglera, z szybkością niesłychaną. Trzeba się urodzić włochem, aby jadać makaron – po włosku.
Następną pozycję jadłospisu zajmują ryby i tu dopiero znać bliskie morza sąsiedztwo. Ale mądrym będzie, kto zrozumie, co mu podano: jesiotra, tuńczyka, szczupaka, węgorza morskiego, flądrę, sztokfisza czy też rybę muszlową? Wszystko bowiem tonie w potopie octu i oliwy, w przyprawie jedynej w swoim rodzaju, mającej za przywilej ujednostajnienie wszelkich smaku odcieni. Oczywiście do działu ryb należą wszelkiego rodzaju polipy, raki, homary i t. p.
Pieczyste bywa także niekiedy osobliwem. Kto złudzony pięknem brzmieniem nazwy, każe sobie podać Fritto, znajdzie na talerzu: pieczoną, cielęcinę i wątróbki kurczęcia, sardele i polipy, karczochy i kluski.
Niemałą wagę przypisuje smakosz włoski Legumi, czyli jarzynom. Dynia i pomidor trzymają tu prym, obok cykorii, która dla swego gorzkawego smaku niezbyt przyjemną bywa dla nieprzyzwyczajonych do tego przysmaku cudzoziemców.
Przechodzimy wreszcie do sałaty. Wszystko, co rośnie na polu, w ogrodzie, w lesie, wszystko to przyprawione bywa octem i oliwą. Dodajmy, iż we Włoszech znane są wszystkie rodzaje sałaty, oprócz tej, która w Europie południowej i zachodnią nosi miano… włoskiej.
Na końcu każdego uczciwego menu obiadowego idzie Frotta, czyli leguminy, słodycze i sery wszelkiego rodzaju.
Na pozór kuchnia nie zachęcająca. A jednak, jak twierdzi Justinus, ma ona w sobie coś pociągającego dla dzieci północy. Z początku tylko zbytek oliwy i octu niepokoi przybysza. Z czasem przychodzi przyzwyczajenie, a wówczas cudzoziemiec przyznaje chętnie, iż jadło włoskie, pomimo swych nadzwyczajności, uważane być może za smakowite w porównaniu choćby z niemieckiem.
No masz, pewnie! Weźmy takie risotto. Nie wspominając o makaronach, pizzy, o włoskich lodach i sycylijskich ciastach, które nie bez powodu opanowały świat. Także te tytułowe sałaty. Po włosku jadamy na co dzień. Po polsku na pewno od święta. A od tych Wielkanocnych dzielą nas dni. Życzę spokojnych, smacznych i takich bez przesytu.