Tak, byłam na najnowszym filmie Woody’ego Allena. Ponieważ nie sposób było nie natknąć się na recenzję z filmu tak popularnego, podobno zwłaszcza w naszym kraju (ku zdziwieniu niektórych recenzentów), wiedziałam, że zdania na jego temat są podzielone. Niektórzy surowi znawcy kina pisali, że Allen się powtarza, że goni w piętkę, że najnowszy obraz jest chaotyczny, mało śmieszny, że Allen nie pokazał nic nowego, bo przy tak masowym pokazywaniu kolejnych miast Europy (po Barcelonie i Paryżu) zaczyna mu brakować pomysłów i pary.
Może to jest jakąś prawdą – nie zapominajmy, że każda ocena jest subiektywna i każdy ma do niej prawo – ale ja spędziłam w kinie fajne dwie godziny (dwie?), bez spoglądania na zegarek. Wpisałam się tym samym w gust pospólstwa (?), grupy nie wymagającej niczego więcej ponad dobrą zabawę, ładne obrazki, patrzenie na znakomitych aktorów, świetnie odgrywających swoje role. Aktorów Allen zgromadził naprawdę doskonałych. Penélope Cruz w roli włoskiej dziewczyny bardzo lekkich obyczajów odgrywa seksowny stereotyp Włoszki. Gra Sofię Loren czy Ginę Lollobrigidę w ich najlepszych latach. Roberto Benigni gra typowego włoskiego szaraka, oglądającego wraz z żoną w łóżku, przed zaśnięciem, gwiazdy włoskiej telewizji, zapewne tej Berlusconiego (co ma swoje konsekwencje scenariuszowe). Sam reżyser i autor scenariusza, czyli Woody Allen, gra siebie, jakkolwiek jest tu reżyserem oper, jak to dzisiaj bywa awangardowym (jego żona, świetna rola Australijki z pochodzenia Judy Davis, mówi, że wyprzedza swoją epokę; ale z tak cudownym dystansem, że domyślamy się – ma to poprawiać samopoczucie męża). Na marginesie dopowiem, jako miłośniczka staromodnej opery, że bardzo się uśmiałam z satyry na tak częste obecnie jej inscenizacje tyleż nowatorskie, co okropnie wydziwaczone.
Inni aktorzy przedstawiali postaci typowe, jak na przykład młody Jesse Eisenberg (na topie od czasu „The Social Network”), ale odgrywane w sposób charakterystyczny dla Allena: z dystansem, niekiedy z zacięciem komediowym (włoscy aktorzy, w tym np. dawna gwiazda Ornella Mutti, która mi utkwiła w pamięci jako Odetta, żona Swanna, z filmu o tym tytule). Akurat ten młody aktor ma swoje filmowe postarzałe alter ego (Alec Badwin, powtórzę się, też świetny).
Naczelnym bowiem motywem filmu, obok miłości i jej różnych odmian, jest przeszłość (czy to dziwi w mieście takim jak Rzym?). To ona każdego obsadza w jakiejś roli, w jakimś stereotypie, którego przełamanie przynosi efekty tylko komiczne. Albo, jak w wypadku Eisenberga (co nas może zainteresuje, rodzice to polscy Żydzi!) i modnej młodej aktorki Ellen Page, skutki łatwe do przewidzenia – dla nas, widzów, bo oczywiście filmowe postaci ich nie widzą, choćby im się o nich mówiło (jak i nam samym w młodości). Młodość – starość. To także interesuje Allena. Starość, ale nie emerytura. Więcej już nic nie powiem. Zwrócę jeszcze uwagę na bardzo zgrabną muzykę oraz piękne zdjęcia Rzymu, jakkolwiek niektórym brakuje w jego przedstawieniu tego i owego, na co sami zwrócili uwagę, co w tym Wiecznym Mieście (truizm) kochają.
A akcenty kulinarne? Jest ich kilka. Na przykład scena kluczowa dla jednego z wątków miłosnych (czy tylko erotycznych? Tu przypomina się znany tekst z „Misia” Barei, wypowiadany przez Stanisława Palucha, granego przez St. Tyma: „miłość, czy jest coś takiego”…), gdy Ellen Page i Jesse Eisenberg gotują po włosku. To parodia takiej sceny z wielu filmów, gdy bohaterów romansu łączy pomidorowy sos do spaghetti. Zdradzę, że i sos nie wychodzi, i erotyka jest Allenowsko zabawna.

Ale ja zwróciłam uwagę na kolejną stereotypową sytuację: spotykają się rodzice dwojga młodych, zakochanych w sobie i pragnących ze sobą być. Włoska żona wnosi tacę bruschetty, czyli grzanek. Na ogół są z oliwą i posiekanymi pomidorami, takie też wypatrzyłam, ale te zielone, o których się wspomina, są, jak się domyśliłam, z pesto. Włoska żona znika zaraz w kuchni, do której niechętnie i wzbraniając się idzie także żona amerykańska, chyba daleka od gotowania. Pójdźmy – już chętniej – i my.

Bruschetta z pesto to świetny pomysł na kończące się lato. Zrobiłam więc, oczywiście do włoskiego chianti
Pesto po mojemu
pęczek natki pietruszki
kilka gałązek bazylii
migdały obrane ze skórki
pistacje
sól, pieprz
oliwa extra virgine
Wszystkie składniki ucieramy ambitnie w moździerzu albo wrzucamy do miksera. W miarę potrzeby dolewamy oliwę, aby uzyskać odpowiednią gęstość. Moje pesto jest gruzełkowate, nie aksamitne.

Do grzanek pesto zróbmy gęstsze niż to, które miałoby być podane jako sos do makaronu. To będzie znakomita propozycja na przegryzkę, gdy film będziemy mieć już na DVD i zaprosimy przyjaciół na wspólne oglądanie. Można na wierzchu grzanek położyć plasterek mozzarelli i razem zapiec. A samo pesto można utrzeć z różnych ziół, np. tylko z bazylii. Lub z innych zielenin. A takie z dodatkiem pomidorów jest jego wersją sycylijską, też wartą wypróbowania; może przy okazji oglądania uroczej polskiej komedii z lat 60. pt. „Giuseppe w Warszawie”, gdzie pada wyzwisko „ty bandyto sycylijski”.
Co do filmu Allena: nie wymieniałam wszystkich aktorów, którzy mi się podobali, jak i wszystkich wątków filmu. Także cytatów z innych filmów; szkoda że zabrakło jakiegoś skromnego nawiązania do kompletnie zapomnianej a bardzo śmiesznej komedii „OK Neron”. Ale wszak nie prowadzę bloga o kinie, tylko o gotowaniu. A na kolejny film mojego ulubionego, jak widać, reżysera już czekam. Które miasto europejskie pokaże? Chętnie obejrzałabym Sztokholm.