W wyprawach w strony dalekie i bliskie towarzyszą nam książki. Raczej tzw. lżejsze lektury, aby nie wadziły w wakacyjnych zajęciach, ale wspomagały odpoczywanie. Tym razem wśród nich znalazł się „Kwintet z Buenos Aires” pewnego hiszpańskiego autora, po którego raz już sięgałam i który jakoś mnie wtedy nie zachwycił. Ale teraz tak. I to bardzo!
To Manuel Vázquez Montalbán. Nie żyjący już pisarz, eseista, znawca kuchni. Jest najbardziej znany z serii kryminałów o detektywie Pepe Carvalho, mieszkającym w Barcelonie (sam pisarz był Katalończykiem). Ten oryginał żyje na swój sposób (pali książki!), wedle swojej filozofii opartej o przemyślany i sprawdzony w praktyce stosunek do kutury i natury, ma niepowtarzalny stosunek do ludzi, wreszcie – co tu nas zainteresuje – gotuje codzienne posiłki tak, jakby tworzył symfonie. Nie zjada zresztą często sam tego, co gotuje. Nie o obżarstwo mu idzie. Choć gotuje tak, jakby chciał pożreć świat.
W „Kwintecie…” opisuje Argentynę. Zmagającą się ze swoją nie tak dawną trudną i bolesną historią oraz z przeszłością jeszcze dalszą: tak z kulturą tanga (choć wydaje się przestarzałe, jednak nie zanikło i wciąż wiele wyraża), jak z „ukąszeniem heglowskim”, czyli z różnego rodzaju lewicowymi nurtami, rewolucyjnymi bardziej lub mniej. Detektyw Carvalho poznaje Argentynę, a my razem z nim. Przy okazji rozwiązuje pewną sprawę. Poznaje historie ludzi zaginionych (czyli zabitych przez juntę, o których ślad zaginął), ukrywających się, uciekających. Wciąż nie mogących się rozliczyć z historią. Nawet demokracja nie w przynosi sprawiedliwości, nie daje satysfakcji ofiarom i nie skazuje niedawnych katów. Przy czym niedawne ofiary wchodzą w różnego rodzaju związki z oprawcami. Cóż, taki jest świat.
Pewne sprawy daje się jednak rozwiązać przy udziale Carvalho, który jest inteligentym obserwatorem i komentatorem tego, co widzi. Dzięki niemu i my poznajemy świat od podszewki, której koloru i materii nie znaliśmy. Choćby dramaty dzieci porywanych mordowanym opozycjonistom i wychowywanych często w rodzinach ich oprawców. Jest też szczególny i bogaty w idee świat południowoamerykańskich intelektualistów (nieco znany mojemu pokoleniu zafascynowanemu niegdyś literaturą iberyjską).
Jest wreszcie świat kulinariów. Hiszpańskich i argentyńskich. Są oryginalne cocktaile, leje się dobra szkocka whisky (dowiedziałam się, że rozcieńczanie jej wodą lub lodem wzmaga jej zapach, ale zabija smak, który powinno się czuć w gardle, nie na podniebieniu i w ustach, jak przy piciu wina). No i Carvalho gotuje! Zresztą nie tylko on. A wszystko jest dokładnie opisane.
Jedną z ostatnich scen książki jest uczta, którą można skojarzyć chyba tylko z ucztą Trymalchiona ze starożytnego dzieła Petroniusza. Argetyńscy bogacze odstawiają spektakl obżarstwa. Zaczyna się kulturalnymi rozmowami o smaku, a kończy… no, to trzeba przeczytać. Chyba nieprzypadkowo jego główne danie mięsne nazywa się ni mniej, ni więcej tylko Popurri Pantagruelico. Nawiązuje więc do Rabelaisowskiego bohatera, obżartucha Pantagruela. W jego skład wchodzą, wymienię pracowicie: „gicz wołowa, golonka wieprzowa, golonka cielęca, jagnięca, pierś kurczaka, kości wołowe, marchewka, kalarepka, por, seler naciowy, fasolka szparagowa, suszony groch lub fasola, ryż, ocet, olej z orzeszków ziemnych, olej orzechowy, masło, szalotka, cebula, główki czosnku, pietruszka, tymianek, liść laurowy, goździki, sól gruboziarnista, pieprz, cukier, gałązki aromatycznych ziół, musztarda, korniszony”. Ufff. A to nie jedyna potrawa uczty, przedtem i potem są inne wymyślności.
Jedną z nich jest deser o nazwie Pomarańczowe Tango. O nim mówi zresztą jedna z poetyckich piosenek śpiewanych przez diuszesę kabaretu o znamiennej nazwie Tango Amigo. Oto początek wyśpiewanego tanga – kulinarnego, a jakże, choć nie tylko:
Jedzą, żeby zapomnieć,
piją, żeby pamiętać.
Sałatka z selera,
pyszny deser z sera
bekasy mistrza Garniera,
bakłażan à la Stendhal!
PomarańczoweTango!
Plasterki pomarańczy,
polane Grand Marnier,
z granatu syrop słodki
no i cukier glacé;
weź skórkę pomarańczy,
granat w syropie zrób,
wystarczy zagotować,
by zapach wokół się niósł;
miąższ pomarańczowy
Grand Marnier polany,
różowy słodki lukier,
skórką udekorowany.
Zapyta ten i ów,
czy z tanga w tym coś jest,
zapłacić zawsze warto
za artystyczny gest.
Jedzą, żeby pamiętać
o tym, czym się raczyli.
Piją, żeby zapomnieć
rzeczy, które przeżyli…
Tango jest dłuższe, pełne treści, a deser o tej nazwie, jak sądzę, nieprzypadkowo pojawia się w opisanej już uczcie. I ten deser mnie zainspirował. Oto moja wariacja na temat smaku, który wymyślił i zapisał mistrz Montalbán. Wspomnę jeszcze, że na jego cześć sycylijski pisarz Andrea Camillieri stworzył postać detektywa Montalbano ze wymyślonego przez siebie miasteczka Vigata. A ja na cześć „Kwintetu z Buenos Aires” wymyśliłam skromny deser, któremu nadałam nazwę
Pomelo à la Pomarańczowe Tango
(na 2 osoby)
1 pomelo
miód
mandarynka
konfitura lub dżem z aronii
2 gałązki kwiatu lawendy
Owoce przekroić na pół. W połówkach pomelo naciąć miąższ wzdłuż błonek. Każdą połówkę zalać sokiem z mandarynki oraz łyżką miodu (do smaku). Na wierzchu ułożyć łyżeczkę przetworu z aronii. Przybrać lawendą. Wstawić do lodówki co najmniej na godzinę.

Dlaczego aronia? Bo akurat ją miałam pod ręką. Można ją zastąpić czarną porzeczką. Zamiast soku z mandarynki można dać likier pomarańczowy, choćby Grand Marnier, którego nie miałam. Kwiat lawendy można ostatecznie pominąć (a może zastąpić kwiatem wrzosu?). Na koniec zalecenie sine qua non: koniecznie sięgnąć po dzieła hiszpańskiego pisarza.
.