Byłam w kinie. Z okazji Dnia Matki (dzięki, dzięki). Wyszłam, jak widać, podwójnie zadowolona. Wreszcie obejrzałam film starannie zaplanowany, zagrany, zmontowany. Mimo pewnych niekonsekwencji akcji, każdy detal wydaje się w nim na swoim miejscu. W dodatku to film norweski, europejski, zrozumiały dla naszego kodu kulturowego, zwłaszcza że ta Norwegia jest odrealniona, schematyczna, uboga w szczegóły. A że niedawno spotkałam się z zarzutem, że mój blog miał być także „sztuką oglądania”, a tu od dawna o oglądaniu nic nie było – czas to zmienić. Dzisiaj będzie o kinie. Nie o jedzeniu (nie tylko, jak się okaże).
Powieści Jo Nesbø czytam odkąd zaczęły się u nas ukazywać, z Harrym Holem wręcz się zżyłam. Podobno ze zmęczenia autora tym sztandarowym bohaterem wzięła się jego kolejna krwawa opowieść pt. „Łowcy głów”. I jest to tytuł także jej ekranizacji. Książkę czytało mi się znakomicie. Polecam jako lekturę urlopową miłośnikom tego typu powieści. Tylko nie nazywajcie, błagam, autora norweskim Larssonem! Można snuć rozważania o podobieństwach, pewnej aurze, do „Millenium”, ale nie na poziomie ogólnikowych haseł i banałów.
Łowcy, a nie łowca, chociaż właśnie pojedynczy człowiek tej profesji jest głównym bohaterem opowieści. Spotyka go tyle wydarzeń – a każde kolejne bardziej krwawe od poprzedniego, co wydaje się niemożliwe! – że przypomina właściwie jakiegoś współczesnego Hioba. Tyle że on w zasadzie zasługuje na swój los: sam jest przestępcą (nie zdradzam fabuły, nie będę się więc wdawała w opisywanie dokładne). Chociaż łamie prawo w taki sposób, że właściwie, towarzysząc mu, rozumiemy jego motywy (czyż w każdym z nas nie ma jego lęku, o którym opowie dopiero na końcu). Łamie prawo „w rękawiczkach” (także dosłownie), a kara, jaka go za spotyka (czy tylko za to?), rychło staje się niewspółmierna w stosunku do przewiny. Staje na jego drodze przestępca prawdziwy, prawdziwy łowca, a nie taki niedzielny, jakim sam jest, wraz ze swoim prymitywnym pomagierem. No i zaczyna się walka nierównych, wydawałoby się, sił.
Co pomaga bohaterowi? Inteligencja, ale i przypadek. I chyba pewien niedostatek policjanta, podobno wybitnego, ale chyba raczej za sprawą reputacji (słowo-klucz) niż rzeczywistej skuteczności – przynajmniej w tej niesamowicie dziwnej sprawie. Tym niedostatkiem jest jego brak pamięci do twarzy, u gliny dziwny. I, jeszcze jedno, pomaga bohaterowi to, że w tym, co go spotyka, nic nie jest schematyczne, takie, jak być powinno, jakim się wydaje. Czy tak nie jest w życiu?
Powiem jedno: przygody bohatera wzbudzały we mnie nie tylko grozę, ale i ten dziwny rodzaj śmiechu, jaki wywołują niektóre pomysły Tarantino czy braci Coen. No cóż, produkcję norweską odradzam tylko tym, którzy nie znoszą krwawych scen. Jest ich tu sporo; są pokazane i bardzo realistycznie, i jakby w cudzysłowie.
Kino, mimo że był piątkowy wieczór, było prawie puste. Może sprawiła to piękna pogoda, ale może i nieufność do produkcji norweskiej. Niesłuszna. Gdy kiedyś film pokażą w tv, obejrzę go jeszcze raz. Dla mnie była to dobra rozrywka. To lubię w kinie.
Nasz bohater nie kończy tak, jak by się można było spodziewać. Dojrzewa. Pokonuje, być może, swoje lęki. Ale czy wróci na drogę cnoty?… Pewnie tak, ale na sto procent tego powiedzieć nie można.
Kulinarne podsumowanie jest ubogie: obok lunchu biznesowego i kolacji z żoną (widać miskę sałaty), jest śniadanie podane przez bohatera do łóżka jego pięknej żonie (z początku pięknej urodą zimnej, niedostępnej modelki, potem po prostu kobiety; nic więcej nie zdradzę). Dostrzegłam na tacy tylko awokado (ale kaloryczne!) i sok pomarańczowy, przy następnym oglądaniu spojrzę dokładniej. No i kuchnia w tym ich wspaniałym domu jest z marzeń kucharza, ale czy w tym sterylnym wnętrzu ktokolwiek gotuje? Raczej tylko przyrządza kawę (pięknie, prawda?), miesza sałatę i kroi awokado na pół.
Dla amatorów Norwegii w kuchni mam więc nagrodę (skoro dotrwali do końca wpisu…) – potrawę norweską, chociaż tylko z nazwy. To omlet norweski (omelette á la norvégienne). Podał go z sukcesem pod tą nazwą i spopularyzował, wedle „Larousse’a Gastronomique’a”, Jean Giroix, szef kuchni hotelu w Monte-Carlo w roku 1895. Choć już przed nim znane były desery tego rodzaju. Podobno taki smakołyk jedzono też w Ameryce u prezydenta Thomasa Jeffersona na początku wieku XIX.
Co to za wymysł? To lody podawane po zapieczeniu na gorąco. Cegiełkę lodów obkłada się cienką warstwą upieczonego ciasta biszkoptowego (skropionego którymś z likierów pomarańczowych), na nią daje się pianę białek i szybko zapieka w piekarniku. Jak widać na reprodukcji z „Larousse’a”, taki deser można podać jako płonący. Inna jego nazwa – „Baked Alaska” – pojawiła się po raz pierwszy w książce kucharskiej amerykańskiej – „The Original Fannie Farmer 1896 Cookbook”. A w ogóle desery o nazwie omelette surprise, czyli omlet-niespodzianka znane były podobno już w wieku XVIII i stawiane na stół na dworze królewskim. Ich podstawą były bezy, które podobno we Francji spopularyzował król Stanisław Leszczyński, już jako władca Lotaryngii.