Elżbieta Kiewnarska, czyli Pani Elżbieta, w „Kurierze Warszawskim” z roku 1938 wypisała historyjkę o powstaniu amerykańskich koktajli. Nawet jeśli jest ona jedną z bardzo wielu, może zawiera jakąś historyczną prawdę? Choćby o tym, jak w Ameryce szukano korzeni każdego ze zjawisk. W tym wypadku – sposobu podawania zmieszanych alkoholi. Można potraktować ją jako bajeczkę i uraczyć nią gości podczas przyjęcia, gdy będziemy się bawić w barmana.
Zachowuję jak zwykle pisownię Autorki, która już w jej czasach była w niektórych wyrażeniach staroświecka. Pani Elżbieta z Szachnów Kiewnarska, urodzona w roku 1871 w Wilnie, dzieciństwo spędziła na Inflantach. W roku 1938 miała więc swoje lata i pewne charakterystyczne dla Kresów naleciałości językowe. Ale duchem była młoda. W swoich felietonach, nazywanych tu w „Kurierze” gospodarskimi, chętnie i często przedstawiała rozmaite nowinki. A koktajle wciąż do nich należały. Od lat 20. XX wieku, gdy za sprawą amerykańskich żołnierzy z Wielkiej Wojny, a potem turystów szalejących po Europie dzięki mocnemu dolarowi, stały się popularne w Paryżu, w Londynie i w… Warszawie. Jazz i koktajle panowały przed kolejną wojną. W każdym razie na popularnych wtedy dancingach. to było coś jak taniec na wulkanie. Pani Elżbieta miała zginąć w jego wybuchu. W roku 1944, podczas Powstania Warszawskiego. Pracowała niezmordowanie do końca.
Dosłowne tłomaczenie angielskiego cocktail’a, tego amerykańskiego trunku o tysiącznych odmianach, który jednocześnie z murzyńskimi tańcami opanował niemal całą starą Europę.
Ale czemu właśnie „koguci ogon”? Jedni sądzili, że po wypiciu mocnej mięszaniny alkoholi wszystko się widzi w tęczowych kolorach; inni znów nazwę przypisywali również tęczowym rzędom ostrożnie nalewanych jeden na drugi różnokolorowych likierów. To ostatnie było zupełnie mylne, gdyż, chociaż pomiędzy licznymi szeregami „americans drinks” są rozmaite bardzo kolorowe mięszaniny, jednak, gwałtownie utrącane w „shaker’ze” łączą się wszystkie nieraz w zupełnie nieapetyczny kolor. Te jedne na drugie nalewane likiery z surowym żółtkiem na dnie kieliszka od lat wielu, bo nawet w ostatnim ćwierćwiecza ubiegłego stulecia były znane amatorom alkoholu i nosiły czysto niemiecką nazwę „ Knickebein” [likiery różniące się kolorami nalewano kolejno do małych kieliszków, tworzyły napój tęczowy].
Mój francuski podręcznik cocktail’ów, z trudem wynaleziony w antykwarni, ktoś pożyczył na dni kilka i od trzech lat nie oddaje. Książeczka jest absolutnie wyczerpana, zdobyć jej nie sposób. Sprowadziłam więc oryginalny amerykański „Cocktail Book”, i — o radości, znalazłam w nim całą, oryginalną historię (a może legendę tylko!) o powstaniu nowej nazwy od dawna znanych mieszanin „suchej” Ameryki. Bajeczka ta brzmi:
Na brzegu rzeki Hudson, w miejscowości, gdzie obecnie i leży miasto Yonkers, stała wielka oberża. Właściciel jej, Van Eyck, słynął z humoru, dowcipu i przyrządzania świetnych trunków, które z niezrównanym wdziękiem podawała gościom jego piękna i cnotliwa córka, Peggy.
Van Eyck kochał trzy rzeczy: swoją oberżę, a głównie jej zasobną piwnicę, córkę Peggy — i bojowego koguta, światło swoich oczu, noszącego nazwę „Lightning”, czyli światełko, ów zwycięzca w wielu krwawych bojach — łakomy kąsek dla złodziejów — mieszkał w oddzielnym, komfortowo urządzonym, a zamczystym pawilonie.
Piękna Peggy głucha była na słodkie słówka zalotników. Jeden z nich tylko, młodszy oficer na jednym ze statków, krążących po Hudsonie, nazwiskiem Appleton, miał łaski u dziewczyny. Ojciec wprawdzie niechętnie patrzył na młodzieniaszka, musiał jednak w końcu obiecać, że zgodzi się na zaręczyny, lecz dopiero wtedy, kiedy Appleton zostanie komendantem statku.
Prędko baśń się baje — nie tak prędko rzecz się staje.
On tęsknił otwarcie, ona skrycie. Rad ze stanu rzeczy był tylko stary ojciec, nie mający chęci rozstawania się z córka, a głównie utracenia jej z za lady, dokąd przyciągała publiczność.
W końcu jednak młody Appleton został kapitanem statku. Uszczęśliwiony zameldował się u pięknej Peggy. Trzeba było jednak równie przyjaźnie usposobić Van Eycka. Zdecydowano zrobić taki napój, jakby, odurzając go lekko, skłonił do zgody na natychmiastowe zaręczyny. Zabrano się do tego w apartamencie „Światełka”.
Mądry kogut widocznie zrozumiał powagę chwili. W chwili, kiedy ukończono mięszanie alkoholi i po próbie zdecydowano, że jest odpowiednio smaczna i mocna — zapiał potężnie. Zapiał, otrząsnął się — i — jedno tęczowe pióro z jego ogona popłynęło wolno i upadło na szklankę nowo Wynalezionego napoju. „Lightninga’” daję nazwę naszemu wynalazkowi — zawołała Peggy — nazwijmy go „cocktailem”. Opowieści angielskie muszą mieć „happy end”, więc czarodziejski napój podziałał. Van Eyck na małżeństwo się zgodził. A znacznie później, kiedy w oberży już gospodarowali Appletonowie, szyldem jej był wspaniały ogon koguci — a jego imiennik, ognisty trunek — dał dobrobyt młodemu małżeństwu, ich dzieciom i wnukom.
Koktajle dzisiaj nikogo już nie dziwią. Są różne i nie muszą być zredukowane do tzw. drinka, składającego się z wódki oraz soku pomarańczowego lub coli. A nawet nie powinny być tylko tak prymitywne!
Mieszanie alkoholi może być znakomitą zabawą. Byle się nie przesadziło z ich mocą. Koktajle bywają zdradliwe. Ale nie ten, który przedstawię.
Nadaje się na specjalne okazje. Jest smaczny jak deser (może go zastąpić!). Pasuje do upalnej pory roku. Nie wymaga aptekarskiego wyważania proporcji. Jest moją autorską wersją koktajlu Bellini, którym już kiedyś witaliśmy Nowy Rok i który tu opisałam.
Do jego sporządzenia wykorzystaliśmy przywiezione z Langwedocji wino musujące Crémant de Limoux. Tych „kremantów”, czyli musującej alternatywy drogich szampanów, wysypało się ostatnio wiele. Najpierw poznaliśmy – i przyjęliśmy z uznaniem – ten z Alzacji. Langwedocki nie jest gorszy. Wino musujące zawsze musi być bardzo zimne, także do tego koktajlu. Przed otworzeniem można je zamrozić, ale nie za długo, aby nie było trudności z otworzeniem. Mocowanie się z korkiem, gdy z kieliszkami czeka się na pienisty toast, bywa bardzo irytujące.
Cocktail Bellini po mojemu
wino musujące
przecier z białych brzoskwiń
likier Triple Sec
Brzoskwinie obrać ze skórki zanurzając na chwilę we wrzątku. Oziębić w lodówce. Zetrzeć w blenderze na mus.
Do płaskich kieliszków, czyli szampanek, nałożyć przecier, zalać likierem Triple Sec. Dopełnić winem musującym. Podawać od razu.
Brzoskwinie na mus warto ucierać w ostatniej chwili. Ja niestety zrobiłam to wcześniej i wstawiłam je do lodówki. Zszarzały, bo się utleniły. Kto chciałby zachować biel ich miąższu, powinien, być może, je zakwasić sokiem z cytryny. Jak to się odbije na smaku koktajlu? Może kiedyś wypróbuję!