Amerykański sen kulinarny

Najprostsze, najszybsze do przygotowania i do jedzenia, niedrogie – to przesłanki, które spopularyzowały w Ameryce (tak będę nazywała Stany Zjednoczone A. P.) niektóre potrawy. Dzisiaj nazywane „śmieciowymi”. Nie będę tego ich aspektu poruszała. Piszę bowiem o ich karierze przedwojennej. Wtedy były dobrodziejstwem. Zwłaszcza w czasach prawdziwie Wielkiego Kryzysu z początku lat 30. XX wieku nikt o żadnym jedzeniu by nie powiedział, że to śmieci.

Dlaczego właśnie zrobiły karierę te potrawy i produkty, a nie inne? Pewnie było kilka ku temu przesłanek. Jedno je łączy: wszystkie przywieźli ze sobą emigranci. Przybywający na statkach, aby przeżyć swój amerykański sen. Niektórzy z nich, właśnie za sprawą przywiezionych przez siebie wynalazków kulinarnych – a raczej sposobu ich sprzedawania – spełnili marzenia, zdobyli majątek, powodzenie, zostali królami.

Na przykład hot-dogi. Ich głównym składnikiem są parówki, nazywane w USA frankfurterkami, co wskazuje na ich pochodzenie. Kiełbaski przywieźli zamiłowani w wędlinach przybysze z Niemiec. O „wynalezieniu” parówek już tutaj pisałam. Oczywiście w Ameryce ewoluowały tak, aby opłacało się je wytwarzać. Dalej ich kariera potoczyła się po… amerykańsku. Za sprawą człowieka, który miał zostać Królem, Parówek oczywiście. Pouczającą historię jego drogi do bogactwa znalazłam w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” z roku 1932 (zachowuję pisownię z epoki):

 

(j. w.) Oczywiście, że „król” taki istnieć może tylko w Ameryce. Nazywa się on Harry Stevens. Ma on teraz 70 lat i jest właścicielem tej samej ilości… miljonów, które jak większość „królów” amerykańskich zdobył sobie sam.

Będąc synem adwokata londyńskiego, Stevens, jeszcze jako młody chłopiec udał się na poszukiwanie szczęścia do Ameryki. Początkowo głodował, potem ożenił się i wstąpił na służbę do pewnego zakładu metalurgicznego, w charakterze skromnego urzędnika. Gdy pewnego dnia syndykat robotników ogłosił strajk, Stevens, oprócz żony miał jeszcze na swem utrzymaniu czworo dzieci. W poszukiwaniu zarobków, począł on sprzedawać gazety i pewnego dnia znalazł się przed boiskiem sportowem. Rzuciwszy okiem na program, Stevens pomyślał sobie: „Jak źle jest ten program wydrukowany”. Był to początek jego karjery. Stevens udał się do właściciela stadjonu i zaproponował mu wzięcie w dzierżawę programu.

– Dobrze – brzmiała odpowiedź – ale za każde wydanie programu zapłaci mi pan po 500 dolarów. Stevens miał wówczas w kieszeni kilkanaście centów, lecz mimo to zgodził się. Udał się on natychmiast na poszukiwanie ogłoszeń do swego programu, zebrał w ten sposób 700 dolarów, co mu dało 200 dolarów czystego zysku.

Stopniowo skoncentrował Stevens w swych rękach cały handel programów sportowych w Ameryce Północnej i dziś sprzedaje je miljonami. Ma on specjalne drukarnie i tysiące agentów, którzy zajmują się akwizycją ogłoszeń. Jednocześnie zdobył on monopol sprzedaży sandwiczów i napojów chłodzących na różnych zawodach sportowych. Moda ta dość trudno się przyjęła, lecz dziś Stevens sprzedaje nieraz 250.000 kanapek w jeden dzień i na jednem miejscu. Oczywiście że posiada on teraz własne fabryki kiełbas i piekarnie.

Rzeczywistym „królem” stał się Stevens w roku 1900, a to dzięki wynalazkowi t. zw. „gorących piesków”. Publiczność, przebywająca na świeżem powietrzu – słusznie rozumował Stevens – chętnie zjadłaby coś ciepłego. Lecz na olbrzymich stadjonacb trudno wszak roznosić skomplikowane dania. Można jednakowoż położyć pomiędzy dwa kawałki chleba niewielką ciepłą parówkę, posmarowawszy ją musztardą. Parówka taka względnie długo trzyma ciepło, zwłaszcza, o ile roznosić się je będzie w odpowiednich grzejnikach.

Gorące kiełbaski Stevensa odrazu zyskały sobie wzięcie. Nikt nie żądał więcej kanapek z zimnem mięsem. Stevens, jako dobry Jankes, wziął na swój „wynalazek” patent i kto chciał także sprzedawać gorące parówki musiał mu za to dobrze zapłacić.

Sława Stevensa  wzmocniona została w zgoła nieoczekiwany sposób. Znany karykaturzysta Ted Dorian nazwał parówki „gorącymi pieskami”,  zapewniając., że fabrykowane są z… psiego mięsa. Ktoś inny na miejscu Stevensa pociągnąłby karykaturzystę do odpowiedzialności sądowej. Lecz Stevens znał swoją publikę i z „gorących piesków” zrobił swoją markę fabryczną. Natychmiast prawie popyt na parówki podwoił się. Od tego czasu Stevens posyła karykaturzyście na każde Boże Narodzenie piękny upominek

Jest jeszcze jeden aspekt powodzenia takiego prostego jedzenia (oprócz wspomnianej już niskiej ceny). Każdy, kto jechał do Ameryki, wiedział, że na swoje powodzenie musi sam ciężko  zapracować. Godzin pracy, zwłaszcza „na swoim”, nikt tu nie liczył. Pracujący wychodził z domu świtkiem, wracał wieczorem. W ciągu dnia musiał coś zjeść. Tania, a w dodatku ciepła namiastka posiłku musiała zyskać popularność. A za parę lat ktoś musiał wpaść na pomysł, jak rozszerzyć sprzedaż, początkowo właśnie hot-dogów. Byli to dwaj bracia, Maurice i Richard Mc Donalds. To oni w roku 1940 roku otworzyli w San Bernardino w Kalifornii bar w, którym początkowo podawali hot-dogi i sok ze świeżych pomarańczy. Interes szedł dobrze, w roku 1948 bracia wdrożyli Speedee Service System, czyli szybki system obsług. Uważa się ten fakt za początek nowoczesnych fast foodów. Ale czy nie maczał w nich rąk pan Stevens, Król Parówek?

Pamiętam pierwsze w Warszawie okienko i bar z  hot-dogami. Mieścił się przy Nowym Świecie, tuż obok kawiarni „Nowy Świat”. Były to wczesne lata 70. XX wieku. Parówki w gorącej bułce zachwycały. Dzisiaj w tym miejscu mieści się barek sushisignum temporis. Tu chcę przypomnieć pewien happening z hot-dogiem w roli głównej. Odbył się w Łodzi, w budynku Uniwersytetu Łódzkiego (Wydział Filologii Polskiej) przy ul. Kościuszki. Mój przyjaciel Boguś przyniósł spreparowanego przez siebie hot-doga po łódzku. Była to „ćwiara” chleba z wydłubanym miąższem i włożonym w to miejsce kawałkiem tzw. parówkowej, czyli topornej parówki. Potrawa w sam raz do spożycia w pobliskiej bramie z butelką piwa, zwanej kałamarzem (z racji kształtu). Szkoda, że wtedy nie było aparatów fotograficznych w telefonach (ha, ha, samych telefonów też nie było, kto mi dzisiaj w to uwierzy?!).

Ale, wróćmy do naszych parówek. W Polsce były zawsze lubiane, zwłaszcza jako potrawa śniadaniowa. Ale podawano je także pod postacią pasztecików. Oto przepis z „Bluszczu”, także z lat 30. XX wieku:

Paszteciki z parówek

Dwadzieścia deka mąki pszennej, dziesięć deka tłustego masła, białko z jednego jaja, łyżeczka do kawy soli. Siekać to wszystko tasakiem na stolnicy, podlewając trzy łyżki zimnej wody. Gdy się uformuje ciasto (nie należy go nigdy dotykać ręką, a tylko ogarniać tasakiem), wynieść na chłód. Ostudzone rozwałkować cienko, pokrajać w pasy, długie mn. w. na dwanaście centymetrów i na pięć centymetrów szerokie. Kłaść na każdym pasku parówkę, zwinąć ciasto, dobrze zacisnąć brzegi. Posmarować pozostałem żółtkiem. Upiec w bardzo gorącym piecu. Ułożyć na talerzu lub półmisku, pokrytym serwetą, ubrać zielonemi gałązkami pietruszki (z tej ilości ciasta powinno wyjść do dwunastu pasztecików). Podawać gorące do przekąski, lub jako danie kolacjowe.

Przedstawiam na koniec moje paszteciki. Nie ma co dawać przepisu, wystarczy opis, bo bardzo ułatwiłam sobie sprawę. Parówki (nie kupujcie najtańszych!) owinęłam w rozmrożone ciasto francuskie, pokrojone w paski. Zawiniątka obok moich pasztecików z parówkami, widoczne na zdjęciu, to eksperymentalne paszteciki: jedne z wędzonym halibutem, drugie z serem pleśniowym. Te z wędzoną rybą można pozostawić otwarte, jak rosyjskie rastiegaje, te z serem trzeba zacisnąć dokładnie, aby ser nie uciekł. Wszystkie są pyszne. Można je podawać do zup, zwłaszcza klasycznie i po polsku – do czerwonego barszczu, ale także do piwa, wina, i – herbaty, w długi jesienny wieczór.

PS

Na koniec bardzo ważny

KOMUNIKAT

Wiernych i nie zawsze wiernych Czytelników mojego bloga zawiadamiam, że uciekam na południe (znacie Mrożkową „Ucieczkę na południe”?). Wyprawa potrwa dwa tygodnie. Czy będę pisała? Pożyjemy, zobaczymy. Gdy napiszę, podam, gdzie jestem. Na razie to sekret.

Dodaj komentarz