C
zytam (biografia W. Grossmana; poruszająca w swej ubogości, jakby w kontraście do jego wielkich i wstrząsających powieści), słucham (Komeda, dziękujemy Kasiu i Stasiu), staram się przetrwać zimę. Kucharzenie zdecydowanie pomaga. Dzisiaj – łosoś.
Kto lubi, ten wie, że nie ma prostszej ryby do przyrządzenia. Kupuję tego ze skórą (trzeba oskrobać z ości, ale to w zlewie idzie błyskiem przy użyciu noża lub skrobaczki do warzyw; ości łatwo się wyjmuje). Ten lepiej się „trzyma” w piekarniku. Ale można kupić filet bez skóry i ości. Bo łosoś, aby sprawiał jak najmniej kłopotu, będzie upieczony.
Trzeba rybę ułożyć w stosowanym naczyniu żaroodpornym, nieco podlać oliwą. Na wierzchu ułożyć kawałeczki masła. Posolić. Kto ma zioła, niech jakieś da. Ja dałam rozmaryn. I dodać jakiś pieprz, może być czarny, może być czerwony (efekt kolorystyczny), zielony lub biały. Ja dałam szwedzki, cytrynowy (wtedy uważać z solą). Widać go na zdjęciu. Wstawiłam łososia do piekarnika. Piekł się jakieś 15-20 minut. Widać, gdy jest upieczony, przestaje wyglądać na surowego! Posypałam go płatkami migdałów i ponownie wstawiłam do piekarnika, podlawszy roztopionym masłem. Można dać go pod opiekacz. 
No i już. Komu się nie chce gotować ziemniaków, może podać rybę z bagietką lub jakimś innym pieczywem. Nam do tego pasuje sałata, delikatnie przyprawiona oliwą i cytryną. I jakieś chardonnay.