Zdarzyło mi się kupić mrożone sardynki. To rarytas. Ich obieranie (były z głowami i wnętrznościami) zajmuje wprawdzie sporo czasu, ale nie żałowałam tego poranka. Ości i łuski odchodziły łatwo.

Początkowo miałam opiec te rybki (z jakimś ziołowym farszem) albo usmażyć na patelni grillowej. Tak mogę zarobić następnym razem. Był upał, nie chciało mi się podnosić temperatury. Sardynki zamarynowałam.

Sardynki marynowane i w oliwie po mojemu
sardynki świeże lub mrożone
białe wino wytrawne lub półwytrawne
ocet z białego wina
kolendra w ziarnach
tymianek suszony
2 liście laurowe
oliwa extra vergine
sól morska gruba
czarny pieprz grubo mielony
Ryby rozmrozić, oczyścić, usuwając kość grzbietową z ościami, podzielić na filety. Dno naczynia posypać solą, na niej ułożyć warstwę filetów. Posypać solą ziarnami kolendry i gałązkami tymianku. Wino wymieszać z octem (1/3 szklanki wina, 2/3 octu lub odwrotnie, jak pasuje; na krótsze marynowanie – więcej octu). Polać warstwę ryb i ułożyć kolejną warstwę przesypując solą i ziołami oraz zalewając marynatą. Na wierzchu ułożyć liście laurowe.

Przykryć folią spożywczą, docisnąć ją (np. słoikiem z solą), wstawić do lodówki. Marynować przez noc. Marynatę zlać. Zalać rybki oliwą, popieprzyć. Trzymać lodówce, ale co najmniej na pół godziny przed podaniem wyjąć.
Do takich sardynek podajmy dobrą i lekką bagietkę pszenną. Oliwę wymuskamy jej miękkim miąższem i na pewno będzie smakowała; jak ambrozja. Na stole mogą stanąć oliwki. I wino (w upały czerwone też warto schłodzić do znośnej temperatury).
Ja podałam dodatkowo sałatkę, która była wariacją na temat toskańskiej panzanelli. Tę klasyczną przyrządza się mieszając czerstwe pieczywo (najlepiej oryginalne toskańskie; w naszym w wypadku jakiś chleb włoski) ze świeżymi warzywami. I z oliwą. Miałam czerstwawą bagietkę, pokroiłam ją na kromeczki, które usmażyłam na grzanki. Z pewnymi dodatkami.

Niby-panzanella po mojemu
pomidorki czereśniowe
świeży ogórek
sałata rzymska baby
słodka cebula lub dymka
świeża bazylia
sól, czarny pieprz z młynka
dobra oliwa
ocet winny z białego wina
paseczki boczku wędzonego
kromki bagietki pszennej

Warzywa obmyć, osuszyć, pokroić (ogórek można pozostawić w skórce lub obrać, pomidorki przekroić na pół). Sałatę pokroić w paski, cebulę w krążki.
Na dnie salaterki ułożyć sałatę. Na niej rozłożyć warzywa. W oliwie obsmażyć boczek, wyjąć na ręcznik kuchenny. Dolać oliwy i smażyć w niej z obu stron grzanki. Warzywa skropić oliwą i kilkoma kroplami octu, Posolić, popieprzyć. Przed podaniem obłożyć warzywa gorącymi grzankami na każdą nakładając kilka chrupiących paseczków boczku. Podawać od razu.

Oczywiście, dodatek wędzonego boczku do grzanek nie jest konieczny. Można go pominąć. Ale trzeba przyznać, że podkręca smak sałatki. Może zastąpić go ostrym serem?
Wróćmy do sardynek. I to historycznych, takich z wieku dziewiętnastego. Jak można wnioskować z pewnej notki zamieszczonej w „Kurierze Warszawskim” w roku 1844, właśnie wtedy zaczynały być u nas modne.

Dowodem tej mody sardynki wymienione w opisie (reklamowym?) pewnego sklepu mieszczącego się na rogu warszawskich ulic wówczas handlowych: Senatorskiej i Miodowej. Och, jakbym chciała na chwileczkę choć w tym sklepie się znaleźć! I na tych ulicach, dzisiaj tak innych…

Najciekawszemi są artykuły gastronomiczne, na ich samo wspomnienie, nie iednemu smakoszowi przyjdzie ślinka do gęby. Tu dobór sosów angielsk[ich] do ryb i mięsnych potraw, bez których Anglik przyzwyczaiony ieść najniezdrowsze rzeczy, niemógłby trawić iak trawi żółwie, raki i paiąki morskie, oraz tyle funtów rozbifu, które codziennie zaiada; tam delikatne francuzkie pasztety, wonna musztarda Maillego, trufle Perygordzkie, groszek świeży, komputy francuz[kie], likwory z Martyniki i inne łakotki; tu znów musztarda angielska i dyseldorfska, pieczące pikle, kukurydza, masło angiels[kie], i z drugiej półkuli światu sprowadzone owoce indyjskie w cukrze, imbier kandyzowany; tam arak z Goay piołunkówka Szwajcarska, iałowcówka Holenderska, tyle modne sardynki i sardele Brabanckie i Amsterdamskie. Nieskończylibyśmy wyliczać. Kto chce wszystko wiedzieć czego u JP. Czabana dostać można, niech przejdzie się do iego sklepu, a ieśli kassa iego nie wystarczy na zakupienie na raz tego wszystkiego coby mieć zapragnął, on nasyci się wszakże widokiem tylu pięknych nowości.
Warszawski handel nieźle się przedstawiał w tym roku 1844, prawda? Niby globalizacji wtedy nie było, ale import towarów, w tym kulinarnych nowinek, był imponujący. Skończyło się to dopiero wraz z okropieństwami wieku XX – wojnami, Wielkim Kryzysem, okupacją, potem z czasami gospodarki planowej PRL-u. Po roku 1989 wolność wróciła, także ta handlowa. Pielęgnujmy ją. Warto. I to wcale nie dla sardynek. Dla nas.